To właśnie Coenowie - tacy co w specyficznej formie pewną idee przemycają. Ona precyzyjnie ukryta pośród symbolicznych detali i nieistotne czy środki wykorzystane do jej konstrukcji mniej lub bardziej sugestywne - zawsze finalnie trafnie ich obserwacje w intrygujące wątki dzięki tym zabiegom są przekształcane. Tym razem jednak jestem niemal całkowicie ślepy, gdyż prócz banalnej prawdy o poszukiwaniu sławy, głębszej rozpoznawalności w rozrywkowej branży czy zwyczajnie możliwości utrzymania się z pasji nic więcej nie dostrzegłem. I tutaj może skryta kolejna gra braciszków z widzem, że poszukując skomplikowanego wyjaśnienia w obrazach zawartego w prozaicznej wartości zwykłych doświadczeń, bogactwa lekcji życia nie dostrzegamy. Tak sobie kombinuje i im więcej rozwiązań próbuje odnaleźć tym bardziej intuicja mi podpowiada, że to przecież obraz co tak pięknie trywialne prawdy maluje. Dzięki czarująco hipnotycznej balladowej strukturze, subtelnie frapującym zdjęciom, tajemniczej i niepokojącej fragmentami aurze, aktorskiej perfekcji i przede wszystkim uwrażliwiającej warstwie muzycznej ta podróż, tułaczka Llewyna z irytującej, nudnej zawiesiny w poetycką ucztę ewoluuje. Ona monotonna i piękna zarazem niczym te folkowe kompozycje, tak niszowe do niewielkiej grupy zawieszonych wrażliwców docierające, że zacytuje Buda Grossmana "Nie widzę w tym pieniędzy - jesteś dobry, ale nie zielony". Takim go czuje. :)
P.S. I wieki walor tej opowieści to Carey Mulligan - z jakim ona wdziękiem się złościła :) to było olśniewające!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz