Klasyczny
hard rock jeszcze naście lat temu nie odgrywał w moich fascynacjach muzycznych
jakiejś bardzo istotnej roli. Jasne, że znajomość ikon tego gatunku mnie nie
ominęła, a płyty przez nie nagrane, a dokładniej te numery szlagierami
potocznie nazywane doskonale przyswojone i szanowane. Ja
tu raczej na myśli mam, że będąc pasjonatem muzyki, takim z mlekiem pod nosem
naturalnie za bardziej atrakcyjne uważałem współczesne mi albumy i nazwy grup z
nimi związane. Natomiast skąd inspiracje moi najwięksi faworyci czerpali
jeszcze wtedy się zbytni nie zastanawiałem. Może ograniczone ówcześnie
osłuchanie i szczeniacka arogancja kazały bezpodstawnie nos wysoko trzymać i
ukłonów wobec ojców gitarowego hałasu nie wykonywać. Lata jednak mijały, a ja
oczy otwierać zacząłem, a perspektywa spojrzenia zdecydowanie się poszerzyła.
Dostrzegłem wtedy rolę tych, co moim bohaterom w świecie dźwięków
przewodnikami. Cieszę się, że tym tropem wartość Rising poznałem, bo pominięcie
przede wszystkim tego albumu z dorobku Rainbow tak bardzo by mnie zubożyło. To
tutaj właśnie humorzasty Richie Blackmore w najdojrzalszy sposób połączył w
spójną całość pierwotną energie hard rocka z wrażliwością w jaką art rockowa
maniera bogata. Rockową dynamikę wtłoczył w niemal orkiestrowe struktury, nie
używając do tego pretensjonalnych chwytów, ograniczając się do podstawowego
instrumentarium. Może dzięki takiej praktyce po wielu latach ta muzyka nie powoduje
uśmieszku zażenowania, a wręcz przeciwnie estymą zasłużoną się cieszy. Ikona to
rockowej sztuki ze sztandarową kompozycją w postaci Stargazer – ona centralnym
punktem albumu, osią wokół której misternie utkany majstersztyk. Niczym
symboliczne odzwierciedlenie obrazu z frontu okładki, krążek to pełen
jaskrawych, wyraźnych barw, siły, dynamiki i samozaparcia autora w realizacji
świadomej precyzyjnej wizji własnej sztuki. Szkoda tylko, że po tym płodnym
jakościowo okresie już wkrótce na dobre Blackmore miał się pogubić, w stronę
trendów zaczął niestety bezrefleksyjnie podążać, a jego cechy osobowościowe
stały się na nowo przeszkodą, co stabilności w grupie nie gwarantowało. W taki
oto sposób ten gwałtowny geniusz tworząc i niszcząc jednocześnie we własnej
skorupie introwertyka się zamknął, plumkając dzisiaj z małżonką te swoje
trele-minstrele. Dla fanów tej elektrycznej jego strony tragedia, dla niego
pewnie spokój i stabilność w bezpiecznej przystani.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz