sobota, 22 marca 2014

Rainbow - Rising (1976)




Klasyczny hard rock jeszcze naście lat temu nie odgrywał w moich fascynacjach muzycznych jakiejś bardzo istotnej roli. Jasne, że znajomość ikon tego gatunku mnie nie ominęła, a płyty przez nie nagrane, a dokładniej te numery szlagierami potocznie nazywane doskonale przyswojone i szanowane. Ja tu raczej na myśli mam, że będąc pasjonatem muzyki, takim z mlekiem pod nosem naturalnie za bardziej atrakcyjne uważałem współczesne mi albumy i nazwy grup z nimi związane. Natomiast skąd inspiracje moi najwięksi faworyci czerpali jeszcze wtedy się zbytni nie zastanawiałem. Może ograniczone ówcześnie osłuchanie i szczeniacka arogancja kazały bezpodstawnie nos wysoko trzymać i ukłonów wobec ojców gitarowego hałasu nie wykonywać. Lata jednak mijały, a ja oczy otwierać zacząłem, a perspektywa spojrzenia zdecydowanie się poszerzyła. Dostrzegłem wtedy rolę tych, co moim bohaterom w świecie dźwięków przewodnikami. Cieszę się, że tym tropem wartość Rising poznałem, bo pominięcie przede wszystkim tego albumu z dorobku Rainbow tak bardzo by mnie zubożyło. To tutaj właśnie humorzasty Richie Blackmore w najdojrzalszy sposób połączył w spójną całość pierwotną energie hard rocka z wrażliwością w jaką art rockowa maniera bogata. Rockową dynamikę wtłoczył w niemal orkiestrowe struktury, nie używając do tego pretensjonalnych chwytów, ograniczając się do podstawowego instrumentarium. Może dzięki takiej praktyce po wielu latach ta muzyka nie powoduje uśmieszku zażenowania, a wręcz przeciwnie estymą zasłużoną się cieszy. Ikona to rockowej sztuki ze sztandarową kompozycją w postaci Stargazer – ona centralnym punktem albumu, osią wokół której misternie utkany majstersztyk. Niczym symboliczne odzwierciedlenie obrazu z frontu okładki, krążek to pełen jaskrawych, wyraźnych barw, siły, dynamiki i samozaparcia autora w realizacji świadomej precyzyjnej wizji własnej sztuki. Szkoda tylko, że po tym płodnym jakościowo okresie już wkrótce na dobre Blackmore miał się pogubić, w stronę trendów zaczął niestety bezrefleksyjnie podążać, a jego cechy osobowościowe stały się na nowo przeszkodą, co stabilności w grupie nie gwarantowało. W taki oto sposób ten gwałtowny geniusz tworząc i niszcząc jednocześnie we własnej skorupie introwertyka się zamknął, plumkając dzisiaj z małżonką te swoje trele-minstrele. Dla fanów tej elektrycznej jego strony tragedia, dla niego pewnie spokój i stabilność w bezpiecznej przystani.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj