Dosyć
późno w pełni do mojej świadomości dotarła nazwa Orange Goblin, bo dopiero w
2007 roku za sprawą Healing Through Fire gruntownie doceniłem jakość jaką
prezentują ci Brytole. To album, co dokładniej kazał mi się przyjrzeć
dokonaniom goblina, a sam w sobie opętał mnie na lata i do dzisiaj jest bardzo
częstym gościem w mojej przestrzeni mieszkalnej! Dwie rzeczy tu dominującą rolę
pełnią – mam tu na myśli gęstą aurę klasycznych dokonań doomowych prekursorów
na równi scaloną z finezyjnym wykorzystaniem soczystego groovu znanego z
albumów ojców założycieli oraz brzmienia jednocześnie potężnego, wulgarnego w
swej surowej naturze jak i pełnego charakterystycznej brytyjskiej zawiesiny,
flegmą potocznie nazywanej. :) Rąbią Panowie ten swój atawistyczny łomot z
wprawą i werwą, wykorzystując wytarte szablony z pasją i energią, wtłaczając do
klasycznej formuły pierwiastek własnej tożsamości. On dla mnie na tyle
atrakcyjny, że głęboko w świadomości nazwę formacji wyrył i wśród liderów
gatunku umiejscowił. Szkoda tylko, że nie wszystkie ich krążki są równie
pasjonujące, kilka z nich niestety niegodnych by obok leczenia ogniem na półce
paradować. Szczęśliwie jednak ostatni album wyborną formę potwierdził i liczę, że
zapowiadany w niedalekiej przyszłości następca A Eulogy for the Damned tą
tendencje utrzyma. Oby!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz