Zamiaru
nie mam kreować się na wieloletniego fana działalności muzycznej Matta Pike’a
i pod szyldem High on Fire funkcjonującej jego załogi. Bo zwyczajnie dopiero
przy okazji krążka z 2012 roku, intrygującym tytułem opatrzonego, bakcyla na tego
rodzaju młóckę złapałem. Szczerze mówiąc gdzieś kiedyś przy okazji Blessed Black Wings
ich już próbowałem, jednak na owe czasy zamętu w mojej świadomości nie
poczynili skoro kolejne dwa albumy bez echa całkowicie dla mnie przeszły.
Jednak co się odwlecze to nie uciecze jak słynne przysłowie prawi i wrzucając
bieg wsteczny po kolei dyskografie High on Fire studiuje. Dziś wedle standardów
chronologicznych słów kilka o płycie, co bezpośrednią poprzedniczką De Vermis
Mysteriis. Może ona jakichś niezwykle przychylnych recenzji wśród twardogłowych
zwolenników formacji nie zebrała - bo niby bardziej melodyjna z mniejszą
zawartością gruzu w gruzie w stosunku do starych albumów się jawiła. Ja jednak
zbytnio tej chłodnej oceny zrozumieć nie potrafię, bo z subiektywnego punktu widzenia
to dla uszu moich kawał świetnej muzy, opartej na mocarnej konstrukcji
rytmicznej gdzie basowo-perkusyjny szkielet kruszy mury intensywnym
doładowaniem. Ale ja stosunkowo świeżym słuchaczem twórczości High on Fire
jestem i pewnie brak mi odpowiedniego doświadczenia i perspektywy sentymentem
do pierwszych wydawnictw kierowanej. ;) Znaczy z innego pułapu startowałem,
bardziej gotowy na zabawę melodią w obrębie firmowego dla grupy łojenia jestem.
Stąd przykładowo takie numery jak Frost Hammer, Bastard Samurai, How Dark We
Pray czy okraszony niemal maidenowskimi gitarami wałek tytułowy łykam bez
popitki, stawiając je na równi z kompozycjami z De Vermis Mysteriis. Nie
odczuwam jakiegoś zażenowania z powyższej tezy wynikającego, nie mam poczucia
przepaści, jaka dzieli obydwa krążki – żadnej dysproporcji między nimi nie
słyszę. Snakes for the Divine kapitalnie broni się świetnymi kawałkami, w
odpowiednim stężeni dawkującymi jad z gitarowego zgiełku się sączący, przy
odpowiednim jednocześnie natężeniu ciężaru mocarnego wiosłowania. Jest szybko,
agresywnie i brutalnie rzecz jasna, ale i riffy równie efektownie do doomowej
miazgi kreowania są zaprzęgnięte. I co najważniejsze toporność z gatunkowej
przynależności wynikająca tutaj absolutnie do głosu nie dochodzi. Po
wielokrotnym z płytą stosunku ;) nadal odczuwam do niej pociąg i zupełnie ona
na swej atrakcyjności nie traci. Znaczy się ma w sobie to coś, co ciągle w
orbicie swojej mnie, jako słuchacza utrzymuje. Za to szacunek niewątpliwy
ekipie amerykańskich łomignatów się należy.
P.S.
Teraz czekam na ataki radykałów, że ch się znam na HoF twórczości! ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz