Kolejne
szczeble kariery przez Rival Sons osiągane. Coraz więcej w branżowym
mainstreamie o nich się mówi, a kolejny album znów kapitalnie retro granie
promuje. Cieszy kiedy wraz ze wzrostem popularności żadnych oznak twórczej
zadyszki się nie notuje. To zaleta tylko tym największym immanentna, a ci
Amerykanie z pewnością do legend najznakomitszych z powodzeniem nawiązują. Tyle
wstępu, czas do szczegółów przejść i w samych superlatywach czwarty ich
długograj opisać. Jest tu wszystko, czego od bezkompromisowego, szlachetnego
niczym wytrawny trunek rocka mógłbym oczekiwać. Szacunek dla tych wielkich, co
w latach sześdziesiątych i na początku siedemdziesiątych podwaliny pod gitarowy
jazgot układali. Z równie głębokim ukłonem w stronę surowej, trzeszczącej
maniery jaki soulowej wrażliwości i przebojowego groovu grup z kultowej
wytwórni Motown. Great Western Valkyrie kapitalnymi prostymi, dynamicznymi, od
energii wrzącymi krótkimi formami jak i rozbudowanymi, otwartymi na
improwizację kompozycjami, od początku do końca wypełniona. To wszystko można
by rzec już było znane z albumów Rival Sons od początku ich działalności, tyle że z każdą kolejną odsłoną ta wyśmienita dźwiękowa strawa staje się bardziej
dojrzała - z jeszcze większą wprawą wykorzystująca bogactwo możliwych wpływów
czy inspiracji. Trudno tu jakiekolwiek utwory wyróżniać, stawiać przed szereg,
czy ustawiać w roli reprezentatywnej dla albumu, gdyż każdy z nich na swój
sposób równie odmienny jak i charakterystyczną manierę, szlif firmowy
zachowujący. Muszę jednak oddać sprawiedliwość i słówko więcej odnośnie jednego
numeru skrobnąć. Mam tu na myśli Good Things, który tak wybornie klawisze
wykorzystuje, że ja podczas odsłuchu tylko w jedną stronę własne skojarzenia
kieruje. The Animals i po części Procol Harum tu rządzą z niewiarygodną estymą
potraktowane. Wspaniałe wrażenie i radość w sercu ogromna, wyborna duchowa
strawa, piękne w najczystszej postaci wrażenia. Na koniec pytanie, czego w
przyszłości po Rival Sons się spodziewać, gdzie ich ta droga doprowadzi. Czy w
którymś momencie medialną popularność równą współcześnie przez media wypromowanym ikonom retro rocka
uzyskają i wraz z nimi w mainstreamie w pełni zaistnieją, czy może to szczyt
już osiągnięty, a więcej jedynie w postaci kultowego statusu w sercach maniaków
takiego niezależnego od stacji muzycznych młócenia zdobędą. Śmiem twierdzić, że
dla wartości ich muzycznych produkcji ten drugi scenariusz bardziej korzystny,
z punktu widzenia grubości portfelów oczywista oczywistość ;) znacznie mniej niestety atrakcyjny. Myślę
jednak, że nie po to taką estetyką się parają by miliarderami zostać. Mają inne
priorytety, pieniądze nie są celem samym w sobie, one wyłącznie środkiem do
osiągania czegoś więcej. Życzę im wszystkiego najlepszego, stąd rozsądek mi
podpowiada by zbytnio poza w miarę umiarkowany mainstream się nie wychylali. Tam
zbyt wiele pokus czeka, zbyt mało wtedy o samej muzyce się myśli, a to już
prosta droga do jakościowej zapaści.
P.S. Ani słowa o wokalnych możliwościach Jay’a
Buchanana nie napisałem, bo ta refleksja dwa razy dłuższa by była. Krótko
pisząc :) – one oszałamiające!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz