Książę ciemności, taki typ co swego czasu nie oszczędzał nietoperzy i jedna z jego najlepszych płyt! Nie będę tu się rozpisywał o jego karierze, w wikipedię się bawił, bo jak ktoś w temacie chociaż odrobinę ogarnięty to zdecydowanie wie z czym i jak się jego dotychczasową karierę konsumuje. Oczywiście w znaczeniu kulturalnego obcowania ze sztuką, nie trawienia fragmentów latających myszy. :) Rok 1995 i po szczytowaniu na No More Tears, Ozzy idzie za ciosem nagrywając Ozzmosis - album pełen przebojowej nuty, taki na poły niemal "zpopowiały", bo trudno tu tego feelingu chwytliwego nie wyczuć, a po części klasycznie hard rockowy z dużym udziałem klawiszowej maniery. Jedno przesłuchanie pewnie starczy by już nucić sobie pod nosem, bądź wąsem (bo zarost nad wargowy do łask dzisiaj powraca) te proste, może nawet zbyt banalne melodyjki. A że ja typ silnie sentymentalny to nawet po latach jakiegoś dyskomfortu w konfrontacji z Ozzmosis nie odczuwam. Przełączam się zwyczajnie na tryb co takie niewyszukane pitolenie akceptuje i cieszę się bez zbędnego filozofowania między innymi zbytnio patosem napompowanym I Just Want You, ciężkim, mozolnym Thunder Underground, a w kontrze do niego zwiewnym See You on the Other Side. Nie jest to może sztuka co swym artyzmem porywa - to taka sprawnie i z wyczuciem skręcona hybryda tego wszystkiego co w latach osiemdziesiątych książę proponował, z brzmieniem charakterystycznym dla dziesiątej dekady dwudziestego wieku. Wyraziłem się na początku wyraźnie, że to świetna płyta i nadal w tą tezę wierzę, jednako tak sobie pytanie zadaje czy aby całość trącać przysłowiową myszką mi tu nie zaczyna, bo te numery równie fajne co mało intrygujące. Kończę bo zaprzeczać sobie zaczynam. Podeprę się jeszcze tylko klasyka stwierdzeniem - przecież najbardziej podobają nam się te melodie które już słyszeliśmy. Niech tak będzie w przypadku Ozzmosis. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz