„Ciemność
nie wykorzeni ciemności – to zadanie dla światła”. Ten mądry cytat otwiera
najnowszy obraz Lee Danielsa i pomimo moich cierpkich z jego filmami
doświadczeń po raz kolejny szansę daje by przekonanie odnośnie twórczości tego
reżysera zweryfikować. Niestety okazja zaprzepaszczona i już spieszę donieść,
co jest nie tak i dlaczego poniższa ocena znów niska. Kluczowa kwestia to strwonienie tematu, który bez wątpienia jako baza dla wartościowej
opowieści bardzo mocny. Efekt jaki uzyskany jednako mało przekonujący, tu
zwyczajnie brakło charyzmy by wrażenie równe potencjałowi zrobić. Szkoda, bo
była szansa by zdecydowanie ciekawsze kino wykreować, zamiast sztampowego,
nudnego zakalca. Tym bardziej, że aktorskie persony zarówno te kluczowe jak i
epizodyczne zacne niewątpliwie, a ich kreacje przyzwoite - nie mam tu na myśli
akurat królowej talk show, bo jej wybór strzałem wyjątkowo niecelnym. Ta produkcja to taki
typowy przykład, że sam temat dobrego filmu nie zrobi, trzeba prócz historii
pewnej iskry, co ogień emocjonalny wykrzesa. Tutaj go brakowało i zamiast dzieła, jedynie coś na kształt rzemieślniczej telewizyjnej produkcji otrzymałem. Nie
porwał, gdyż jałowo temat przedstawił, nie pobudził emocji, nie wciągnął -
przeleciał i echa jakiegokolwiek nie pozostawił. Nie zamierzam go już głębiej
analizować, brak mi motywacji! Wspomnę tylko na koniec, odnośnie samej historycznej perspektywy, że zmiany
przełomami znaczone – przełomy cierpliwością i konsekwencją osiągane. Para w
gwizdek znów poszła, pieniądze przez producentów wyłożone zmarnowane, a winą
jednoznacznie Lee Danielsa obarczam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz