Cameron Crowe dawał wielokrotnie do zrozumienia, że
zainteresowanie muzyką jest u niego równie intensywne jak miłość do kina, zatem
nie jest zaskoczeniem, iż taki około muzyczny temat stał się inspiracją dla jednego
z jego filmów. Jako fan i przed laty gołowąs piszący dla magazynów muzycznych z
racji wieku, sentymentem szczególnie związany jest z okresem rozkwitu szerokiej palety
odcieni rocka, jaki w latach siedemdziesiątych rynek muzyczny zdominował. Nie dziwi więc też, że akcję w tym okresie
umieścił, szczególnie, że w scenariuszu zawarł pewnie sporo wątków
autobiograficznych odpowiednio podbarwionych, by efekt podkręcić. Malowniczo z
dystansem i humorem ukazał realia epoki
jak i całą otoczkę związaną z biznesem muzycznym oraz życiem w trasie –
kolorową hipisowską kontestację, ze słodkim aromatem marihuany i cierpkim
smakiem kwasu. To z dzisiejszej perspektywy niemal zupełnie nieznany wszechświat i
przez to jego egzotyczny już charakter tak bardzo zmysły pobudza – inne
gwiazdy, zupełnie odmienne relacje pomiędzy muzykami, a fanami i pismakami. I
chociaż Almost Famous to nie jest dzieło wybitne, które by standardy gatunkowe
wyznaczało, bo więcej w nim familijnej rozrywki niż do bólu autentycznej dokumentalnej dosadności, to jako miła dla oka, ciekawa fabularnie oraz cenna praktycznie opowieść, ma
swoje istotne zalety. W stosunkowo grzeczny sposób ukazuje kulisy sławy, jaką ówczesne
zespoły zdobywały i różne sposoby korzystania z profitów, jakie sukces
przynosił. Dodatkowo nieskomplikowane, aczkolwiek bardzo wartościowe przesłanie,
może i banalne (ale ile w swoim życiu popełniamy pospolitych błędów mając
przekonanie, że doskonale rozumiemy ich istotę) stanowi piękną alegorię młodzieńczej naiwności w zderzeniu z surową rzeczywistością. Bo to film nie
tylko o rockowej grupie u progu sławy, ale nostalgiczna opowieść z happy endem
o realizacji młodzieńczych marzeń, które osiągnięte nie przynoszą w pełnym
wymiarze zakładanej satysfakcji, bo zapatrywania mocno rozmijają się z faktycznym
stanem. Każde działanie wiąże się z radościami i rozczarowaniami, tym bardziej kiedy
okoliczności nie spełniają wymogów wyobrażeniami konstruowanych. Mimo jednak masy
zagrożeń trzeba dążyć do sięgania tam gdzie marzenia nas popychają, zdobywając bezcenne
(bo osobiste) doświadczenia i wyciągając własne z nich wnioski. Pasja jest
przecież najbardziej kalorycznym paliwem i póki ją posiadamy, wciąż na kolejne
poziomy mentalnego rozwoju będziemy wchodzili. A kiedy jest w człowieku
najwięcej energii do sięgania ku gwiazdom? Jak on młody! Zatem szaleć trzeba,
podążać za głosem serca, bo na dojrzałość będzie jeszcze czas. Tak lukrowany manifest
strzeliłem i cieszę się, że mam w sobie jeszcze częściowo tą naiwność i
spontaniczność, która moimi ruchami na klawiaturze sterowała.
P.S. Darzę ten film sporym sentymentem, a postać Williama sympatią, bo tak
jak głównemu bohaterowi mnie też swego czasu marzyła się naiwnie kariera dziennikarza
muzycznego i chociaż w odróżnieniu od niego nie miałem nigdy doświadczeń „z
trasy” i w mojej pamięci nie ma sytuacji, gdzie równo po krawędzi by się
jechało, to też jako gówniarz zakładałem idealistycznie, że ten świat muzyków
rockowych to zupełnie inny wymiar, w którym co najmniej półbogowie rządzą.
Utalentowani magowie, przesuwający granice wyobraźni, obdarzeni darem w postaci
ogromnego talentu i z permanentną satysfakcją dzielący się nim z fanami.
Inteligentni i wygadani, uroczy i piękni – bez wad jakichkolwiek, tym bardziej
bez problemów natury egzystencjalnej, bo kasa płynie i nie ma się w takim razie
o co martwić? Tyle, że takie myślenie szybko zastąpione zostało przekonaniami
zdroworozsądkowymi, a motorem tych ewolucyjnych zmian sama muzyka i wszystko co
z nią związane przewrotnie się okazało. To właśnie zainteresowanie ogólnie
rozumianym rockiem poprowadziło mnie do punktu startowego, w którym rozwój mentalny i
intelektualny stał się priorytetem, a w konsekwencji trening otwartego umysłu
do wniosków przełomowych zainspirował. Tam gdzie jest sława, wrażliwość na
sztukę, młodzieńczy bunt i potencjał intelektualny, tam zawsze intensywne historie mają miejsce. To tak łatwopalna mieszanka, iż uniknięcie zapłonu,
co wszystko strawić jest w stanie niezwykle trudne, stąd historia rocka zna tak
wiele przypadków, gdy wartościowi ludzie spalają się wewnętrznie i
błyskawicznie meldują po drugiej stronie. Zbyt wcześnie i w tragicznych
okolicznościach, przy asyście całej rzeszy wszelkiej maści życzliwych. Droga do
sukcesu łatwiejsza zdecydowanie od zbudowania w sobie zdolności do utrzymania
się na szczycie przy zachowaniu prawdziwej tożsamości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz