Jako miłośnik
gatunku zaczynam się martwić, bo im więcej biografii filmowym na ekranach, tym
mocniej one zaczynają się do siebie nawzajem upodabniać. Jasne, że nie mam w
tym miejscu na myśli losów ich bohaterów, choć szybka kariera i długie
pikowanie w kierunku tragedii jest w nich dość symptomatyczne, ale ja tutaj o
samej formule opowiadania o życiu ikon chciałem. Jest trend w kinematografii
szczególnie hollywoodzkiej zauważalny, że masówka rynek zalewa, a historia
życia Hanka Williamsa w tej konkretnej
interpretacji jest tej tendencji żywym dowodem. Nic jej nie wyróżnia spośród
licznej reprezentacji, nawet stylizowane na archiwalne, czarno-białe komentarze
pojawiające się cyklicznie nie przynoszą efektu urozmaicenia. Bez przekonania i
pomysłu – bez ikry i charyzmy. Można by napisać złośliwie, że Marc Abraham
sprawnie wtopił się w tą całą konwencje country/folk (zapewne fan, więc czuje ten
klimat), kręcąc obraz z emocjami powierzchownymi. Niby poprawnie, ale to za
mało by z jakimkolwiek entuzjazmem, nawet umiarkowanym o seansie opowiadać, więc
i nawet nie chce mi się chwalić wysiłku Hiddlestona włożonego w markowanie
południowego akcentu. :) W ogólności i w szczególe szkoda szansy na rezultat choćby zbliżony do Walk the
Line, bo abstrahując od przynależności gatunkowej twórczości Hanka Williamsa,
jego krótkie życie charakteryzowało się równie obfitym dramatyzmem co mrocznego
kolegi po fachu i mogło stanowić wdzięczną bazę dla wartościowego filmowego
dramatu.
P.S. Przydałby się
prędko znaczący wyłom w tej biograficznej formule – z niecierpliwością będę go
oczekiwał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz