Zdarzyła się świetna okazja, by kilka zdań w temacie tego
albumu napisać, bo oto ostatnio zremasterowana reedycja się pojawiła, a sam
zespół zwarł szyki po latach i udał się w trasę po Stanach. Mam nadzieję, że
dobrze przyjęte amerykańskie koncerty na kontynent grupę ściągną i w naszym
urodziwym kraju jeden z gigów zostanie zorganizowany. Oj cieszyłbym się
ogromnie i nie szczędził ciężko zarobionego grosza, by w tym pamiętnym dniu
zameldować się w miejscu występu. Nie raz już wywróżyłem sobie wyjazd koncertowy
pisząc o albumach sztandarowych dla mnie formacji, zatem może i tym razem moc
sprawcza słów pisanych będzie ze mną. ;) Zanim jednak to się stanie (bo nie
wyobrażam sobie by się nie stało) dorzucę do kolekcji około muzycznych refleksji, tą traktującą
o tym jedynym krążku w dorobku Temple of the Dog. Dla każdego w miarę
zorientowanego fana sceny, która w Seattle u schyłku lat dziewięćdziesiątych
się zawiązywała, wiadome są okoliczności powstania tej supergrupy. Natomiast
jeśli nie, to śpieszę donieść w telegraficznym skrócie, że funkcjonował ongiś
taki twór muzyczny pod nazwą Mother Love Bone, a w jego szeregach kilku
muzyków, których nazwiska wkrótce przestały być anonimowe. Stone Gossard, Jeff Ament i
tragicznie zmarły w roku 1990 wokalista Andrew Wood. I to jest właśnie powód powstania
Temple of the Dog, bo kiedy utalentowany i charyzmatyczny lider MLB opuścił ten
ziemski padół (poniekąd niestety na własne życzenie), to szok i niedowierzanie,
że tak młode życie może tak nagle zgasnąć do pionu postawiło kilku innych
amatorów niebezpiecznych wrażeń. Innymi słowy młody człowiek zszedł, by inni pozwolili
sobie na pozostanie przy życiu. Stąd lub bez związku z tym (cholera to wie), przyjaciele
postanowili uczcić pamięć kumpla i nagrali krążek z numerami dedykowanymi jego
osobie. Prócz muzyków MLB takie nazwiska jak Chris Cornell, Mike McCready, Matt Cameron i gościnnie Eddie Vedder w tym projekcie
uczestniczyły, czyli można by rzec, że rodzina się zeszła. Cel był szczytny i
kompozycje nagrane wartościowe, a stylistycznie umiejscowione gdzieś na przecięciu
nostalgicznego blues-rocka i drapieżnego grunge'u. Kapitalnie zaaranżowane, doskonale wykonane i co najważniejsze z tak dużym ładunkiem emocji i dojrzałym przekazem, że po latach od dramatu nadal swoimi największymi walorami porywają. Teraz gdy z perspektywy ćwierćwiecza ich słucham, dochodzę do
przekonania o ich ponadczasowości i ogromnym znaczeniu dla dalszego rozwoju ruchu umownie grunge'm nazywanego. To była ostatnia do tej pory prawdziwa rewolucja w rockowym
świecie, która objęła swym zasięgiem szeroki wymiar popkultury, kształtując
mentalnie i rozwijając intelektualnie całe rzesze młodych ludzi. Dziś już
muzyka nie odgrywa podobnej roli, a przypadki kiedy dźwięki słuchane na tyle
ambitne, by do wysiłku intelektualnego i emocjonalnych przeżyć wyższego rzędu
zmuszały, bardzo rzadkie. Teraz bity i nawijka się liczą, ewentualnie w naszych
granicach chwytliwy dance'owy rytm, z tekstami prostackie postawy gloryfikującymi. Idei
konstruktywnych brak, idei demagogicznych w brud. Strasznie mi z tego powody przykro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz