Mam świadomość, że Mel Gibson niemal zatopił mnie
w morzu patosu i religijnego mesjanizmu, ale byłbym nieuczciwy gdybym nie
przyznał, że pomimo zakładanego własnego uodpornienia na potężną siłę epatowania pomnikowością, to akurat fragmentami poddałem się jego oddziaływaniu. Doceniam także
rzemiosło reżyserskie Gibsona i smykałkę do kręcenia rozbuchanych epopei, która
obecnie może się równać tej jaką prezentują legendarni Steven Spielberg i Robert
Zemeckis. Jednocześnie z przykrością stwierdzam, iż odczuwam zatracenie
gibsonowskiego stylu tak kapitalnie uwypuklonego w genialnym Apocalypto, na
rzecz typowej hollywoodzkiej maniery. Ponadto, co najważniejsze szacunek dla
bohaterów, którzy swe zdrowie i życie poświęcali nakazuje odrobinę krytyczne
zapędy powściągnąć, stąd ważąc zalety i wady wykażę się wyrozumiałością. Uwagę zwrócę
wyłącznie w stronę jednej cechy Hacksaw Ridge, która istotnie wpływała na potrzebę wyrażania mimiką zdegustowania podczas seansu. Mianowicie zachowując wszelkie
proporcje nie mogłem odpędzić porównań z naszą rodzimą próbą mitologizowania walki
z nieprzyjacielem. Wciąż myśli moje krążyły wokół Miasta 44 i sposobu w jaki
Jan Komasa nakreślił kontrast egzaltowanej naiwności i sercowych wzlotów z
surowym obrazem walki ocierającej się o stylistykę gore. Te fruwające kończyny,
roztrzaskane czaszki, wyrwane flaki i spływającą krew w konfrontacji z pięknem
młodzieńczych uczuć miała oczywiście w obydwu przypadkach z góry założony cel i
nie była w żadnej mierze przypadkowa. Jednak rozumiejąc założenia scenariusza, absolutnie nie byłem w stanie przejść obojętnie wobec tych uparcie scalanych
klocków. To w obrazie Gibsona irytowało, że starcie uproszczonej wizji
rzeczywistości z surową optyką konfliktu przynosiło w efekcie zażenowanie i
pytania o cel takiej strategii. Porzuciłem jednak czym prędzej podobne
rozważania, bo podejmując decyzje o wyjściu do kina zdawałem sobie sprawę, iż
nie obejrzę obrazu o podwyższonym stężeniu pierwiastka intelektualnego, a
spotkam się z prostymi prawdami, bez szafowania złożonością prezentowanej
rzeczywistości. Ta ostrożność oszczędziła mi z pewnością rozczarowania i
pozwoliła na w miarę stoickie śledzenie łopatologicznie podanej treści.
Zwyczajnie, Gibson zasalutował i oddał honory szeregowcowi Dossowi. Miał taką potrzebę, czuł że to jest odpowiedni moment i w porządku – nikt mnie przecież na siłę na ten spektakl nie zaciągnął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz