Dość długo żyłem w mylnym
przekonaniu, iż dopiero od In Absentia zaczyna się Porcupine Tree, takie które może przekonać akurat wychowanego na ciężkim riffie fana przede wszystkim gitarowego jazgotu. Na szczęście dzięki wielu zmiennym i okolicznościom licznym, mentalnie się nie zatrzymałem i ewolucję także w sferze estetyki muzycznej
ustawicznie przechodzę. Klapki z oczu spadają i horyzonty się poszerzają,
ograniczenia stereotypami budowane burząc. Odkrywam zatem systematycznie
twórczość jeżozwierza, tak na biegu wstecznym i weryfikuję własne przed laty
konstruowane przekonania. Wiem już teraz, że brak cięższego riffu nie odbiera
starszym kompozycjom kusicielskich walorów i intrygującego posmaku, gdy puls w nich nerwowy
żyje, a delikatny liryczny charakter dzięki żywemu tętnu nie pozbawia utworów pożądanej dramaturgii. Na Stupid
Dream uwodzi symetria pomiędzy chwytliwą przebojowością i aspiracjami w kierunku czystego artyzmu, ambitnej kultury wyższej. Zachwycają przepiękne linie melodyczne, precyzja sekcji rytmicznej
fascynuje, a rozbudowane klawiszowe pasaże czynią całość zjawiskiem tak samo
subtelnym jak i dystyngowanym. Zespołowa praca wybitnych instrumentalistów dowodzonych przez wątłego fizycznie, lecz bogatego duchowo i pełnego muzycznej wyobraźni Stevena Wilsona, zamknięta w sześćdziesięciu minutach albumu zasługuje na honory i niskie
ukłony, bo daje słuchaczowi szansę na piękne i porywające doznania. Jako dosyć
powściągliwy odbiorca progresywnego rocka, osoba nie popadająca w nadmierną
ekscytację, gdy charakterystyczny dla tego gatunku przerost formy nad treścią
dominację przejmuje, akurat słuchając krążków Porcupine Tree nie obawiam się, że
pretensjonalność mnie zainfekuje, a głowa zbyt wysoko uniesiona zostanie w przekonaniu wyższości. :) Bo to jest muzyka z klasą, ale bez drażniącej bufonady i żenującej megalomanii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz