środa, 21 grudnia 2016

Jerry Maguire (1996) - Cameron Crowe




Dwadzieścia lat od premiery minęło, a ja do tej pory jakimś cudem opowieści o Jerrym nie widziałem. Znam oczywiście tytuł, byłem w pełni świadomy jego istnienia ale premiera dla mnie odbyła się zaledwie kilka dni temu, inspirowana właśnie informacją o jubileuszu. Spóźniony o dwie dekady spojrzenie zatem mam świeże, bez jakiegokolwiek sentymentu. To jest show na wysokich obrotach, nakręcone z pasją, z fantastycznymi kreacjami Cruise’a i Goodinga Jr. Ich wspólne sceny to prawdziwa wisienka na tym apetycznym torcie. Taki warsztatowy kosmos którego dotykają jedynie najlepsi. Czyste aktorskie ADHD, z brawurą i kopem! Obśmiana filozofia karierowicza tu rządzi, zwyciężaj albo zostań zdominowany – żadnych półśrodków. Walcz o forsę, a może o przetrwanie? Robisz to dla siebie, a może dla bliskich? Bo to właściwie wzruszający film o tym co w życiu przecież najistotniejsze. O osobistej przystani, gdzie możesz być sobą i zawsze liczyć na bezinteresowne wsparcie. O poszukiwaniu szczęścia nieprzeliczalnego na gotówkę, o przyjaźni i lojalności. Trudnej, burzliwej przemianie mentalnej i refleksji. Bez nadęcia, pompy i grubo ciosanej moralizatorki. Za to z lekkim poczuciem humoru, wzruszającym ciepłem, optymistycznym przesłaniem i po prostu zjawiskowo uroczą Rene Zellweger. 

P.S. W tym przedświątecznym okresie to film idealny - ciepły, wzruszający z humorem itd. Co jednak najważniejsze bez pulsująco-połyskującej choinki, sapiącego Mikołaja, szpetnych elfów i całego tego tandetnego anturażu. ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj