Zaiste to dość
niezwyczajna sytuacja, bowiem kiedy o przygotowywanej świeżej produkcji jednej
z największych współczesnych reżyserskich nadziei przeczytałem, odczułem znamienne spore
podniecenie, jak i w chwile później gdy z informacjami o fundamencie
scenariusza się zapoznałem, równie duże obawy. Mianowicie twórczość Dereka
Cinafrance dotychczas udowadniała, że banałów w niej człowieku nie uświadczysz,
a powieść niejakiej M.L. Stedman to nic innego (wszystko na to wskazywało) jak
morze banałów nastawione na ocean łez. O zgrozo, pomyślałem i jak ognia
unikałem wszelkich dodatkowych spotkań z ocenami osób, które szybciej ode mnie z
The Light Between Oceans się skonfrontowały. Bałem się strasznie zabicia nadziei, jakie ze
sztuką Cianfrance’a łączyłem. Mimo chwili zwątpienia, wiary jednako w reżysera nie
straciłem, a to co finalnie w towarzystwie małżonki w zaciszu kinowej sali obejrzałem, utwierdziło mnie jedynie w przekonaniu, że jak się posiada wyjątkową przenikliwość
i talent do opowiadania filmowych historii, to nawet z tak banalnej w rzeczy
samej fabuły można zrobić cudowny film. Chociaż niewiele podczas seansu mnie
zaskakiwało, przede wszystkim pierwsze spore fragmenty wprowadzały w stan
otępienia i odrobinę w objęcia boga snu wpychały, to wtedy w miejsce braku ekscytacji
scenariuszem, karmiłem zmysł estetyczny malowniczymi pejzażami i niezwykłej
urody scenami rodzącej się miłości. Chociaż fabuła przynosiła dramatyczne
wydarzenia, to były one traktowane nieco z dystansem niby jako preludium do
istoty filmu i tak spostrzegane swoją rolę jako wprowadzenie w klimat i
zbudowanie więzi z widzem, by empatię wymusić, idealnie odegrały. Sednem w mym
przekonaniu nie namiętność głęboka pomiędzy dorosłymi osobami, uczucia
macierzyńskie dwóch kobiet czy te ojcowskie równie ważne, które na próby są narażone,
a sama postać dziecka i naturalne jego instynkty oraz emocje w dramatycznych
okolicznościach ujawniane. Stąd naturalnie swoją uwagę kierowałem na postać dziewczynki i
jej odczucia znakomicie ręką operatora i zmysłem reżysera uchwycone. Te sceny
kiedy Lucy-Grace zmienia ramiona które ją tulą, to emocje równie głębokie jak w
przypadku Blue Valentine, gdy córka była świadkiem umierającego uczucia pomiędzy
rodzicami. W tych momentach eksplozji emocji najdobitniej odczuwałem walory
stylu Cinafrance’a i poddawałem się w pełni magii jego kina. I nie ma co
narzekać, że na warsztat wziął fabułę obliczoną na chlipanie, kiedy chusteczki
ocierały łzy wywołane autentycznymi przeżyciami, a szantaże emocjonalne nie
były wynikiem nastawionej wyłącznie na zysk kalkulacji, tylko stanowiły część
ludzkich wyborów i dylematów przed którymi potrzeby nas stawiają i decyzji
jakie finalnie podejmujemy, wraz z konsekwencjami na jakie narażamy siebie i
tych których najbardziej kochamy. Bo tak po prawdzie to banalność i
melodramatyczność tej opowieści mieści się w granicach mojej wyrozumiałości
wobec ckliwości łzawych historii. Jest także częścią natury człowieka, a w
ujęciu reżysera dodatkowo idealnie zbilansowana zostaje z przenikliwością jego spojrzenia
i artystyczną wrażliwością oblekania fabuły wytrawną formą obrazu i dźwięku. Żadnym
marginalnym faktem jest też dobranie aktorskich indywidualności, współczesnych topowych gwiazd, które samym
doskonałym warsztatem zawsze potrafiłyby podnieść wartość filmu o kilka poziomów. Tutaj
wspaniale ze swojej roli się wywiązały, chemia pomiędzy Fassbenderem (chór westchnień niewieścich), a
Vikander (seria wymownych samczych spojrzeń), to czysta doskonałość – ich gesty, mimika, oczy mówią wszystko to co kluczowe i swoim magnetyzmem widza zjednują. Emocje w nich i między nimi
dostarczają niemal poetyckich uniesień i znaczenie przestaje mieć fakt, że to
przecież hektolitry łez ma wywołać, gdy to autentyczne poruszenia i wzruszenia rozbudza. Ja moją alergię na sztuczną egzaltację potraktowałem w tym wypadku jako praktyczny mechanizm, coś w rodzaju papierka
lakmusowego sprawdzającego czy mam do czynienia z prawdziwymi emocjami czy sztucznym
nastawieniem na efekt. Wzruszyłem się głęboko i ani raz nie uśmiechnąłem znacząco pod nosem, a to wyraźny sygnał przemawiający na korzyść The Light Between
Oceans. Chyba, że mój nos mnie zawiódł.
P.S. Pamiętam doskonale
Wichry namiętności i mój zachwyt nad przekonującym sposobem ukazania patosu i melodramatycznej ckliwości, sygnowany
nazwiskiem Edwarda Zwicka. Po seansie moje myśli z miejsca podążyły w kierunku
obrazu z 1994 roku, gdyż Derek Cianfrance dokonał tego samego co Zwick przed ponad dwudziestoma laty. Zachwycił mnie obrazem, który z natury nie powinien
we mnie tego zachwytu wywołać. Znaczy byłem wrażliwy jako siedemnastolatek, pozostałem wrażliwy jako prawie czterdziestolatek. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz