Jestem oddanym fanem Soundgarden, admiratorem talentu jej członków, niestety ta gorliwa adoracja nie dotyczy dwóch pierwszych albumów formacji. Stoję na stanowisku, że dopiero Badmotorfinger ukazał grupę jako nie tylko obiecującą, ale również już spełniającą pokładane w niej nadzieje i poniekąd artystycznie spełnioną. Czuję rzecz jasna, że Louder Than Love to krążek jak na ówczesne standardy i techniczne możliwości produkcji całkiem oryginalny i nieźle wyprodukowany. Jednak w odróżnieniu od kolejnych albumów ogrodu dźwięku pozbawiony charakterystycznego dla ich dalszej twórczości polotu i finezji. Toporny to może zbyt mocne określenie, ale z pewnością jeszcze nieudolny aranżacyjnie. Tylko fragmentami ekscytujący, szczególnie w tych miejscach, w których jednowymiarowa histeryczna ekspresja Cornella przeobraża się w coś więcej niż tylko powtarzalne wypuszczanie dźwięków w irytujących rejestrach. Szczególnie dobrze wypada Power Trip, gdzie właśnie wokalnie Cornell daje upust swoim ogromnym możliwościom. To tu czuć potencjał i zabawę głosem, który przypomina manierą takie legendy jak Jim Morrison, Ian Astbury czy Billy Idol. Ogólnie kluczowy dla Louder Than Love jest wokal, gdyż potrafi on posępne, ciężkie riffy gitarzysty sypnięte stonerowym piachem i utytłane w punkowej rebelii uszlachetnić, ale i jednocześnie ówcześnie niestety często strywializować. W tym miejscu pokuszę się o istotny uniwersalny wniosek. Mianowicie szansa dla rockowej załogi na przebicie się do wyobraźni potencjalnych fanów związana jest przede wszystkim z charyzmą i predyspozycjami warsztatowymi gardłowego. Tutaj jest klucz do względnego sukcesu, a Chris Cornell nie odbierając zasług pozostałym członkom formacji, dzięki oryginalnej barwie i dużej finezji jest jego głównym architektem. Louder Than Love nie jest szczytem jego możliwości, stąd w mojej subiektywnej hierarchii nie stoi na eksponowanym miejscu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz