O tym, iż Oliver Stone filmy ekscytujące
robić potrafi z pewnością nie muszę przekonywać. Tyle, że jak niegdyś za
złotego okresu swojej reżyserskiej twórczości kręcił wielowymiarowe dzieła,
które oprócz podejmowania nośnych, częstokroć kontrowersyjnych tematów
posiadały w sobie ogromną dawkę emocji, tak te nowe ograniczone
zostały wyłącznie do rzetelnego, ale jednak opisywania rzeczywistości, bez
koniecznego emocjonalnego komponentu. Tak też spostrzegam najnowszy obraz
mistrza, jako warsztatowo bezdyskusyjnie poprawną próbę fabularnego zagospodarowania
interesujących zdarzeń, jednak bez intensywnie podkręcanych emocji i niestety z dosyć płytką psychologią kluczowej postaci. I jestem przy okazji refleksji z
filmem związanych bardzo daleko od oceny poglądów politycznych Stone’a, które
nie wydają się tak jednoznaczne jakoby histeria pewnych środowisk sugerowała. Ja
zwracam przede wszystkim uwagę wyłącznie na fakt powiązany ze wzbudzaniem we
mnie odpowiedniego napięcia, gdy opowiadana historia przez ekran z charakterem przepływa.
Przykro mi, ale w moim przekonaniu utracił Oliver Stone w którymś momencie umiejętność w tworzeniu kina najistotniejszą. Uśmiercił w sobie instynkt,
dar który dawał mu przewagę nad konkurencją. Poświęcił emocjonalną głębię i
dramatyzm z niej wynikający na rzecz suchego, dokumentalnego rozwijania w sobie
zamiłowania do roztrząsania wszelkich spiskowych teorii, tylko po to by
udowodnić stawiane tezy, przekonać widza bez możliwości swobodnego subiektywnego odczytania i interpretacji. Faktografia jednostronna, beznamiętna perspektywa zdominowała przekaz, w którym
sam człowiek zatracił swoją istotną rolę, bohater został potraktowany
instrumentalnie i wiara w intelekt adresata postawiona pod znakiem zapytania. Ja
po seansie nie odczułem jakiegokolwiek ukłucia, bo i za gardło złapany silnie
nie zostałem i uczucia z trudem przełykanej śliny nie zaznałem. Daleko ma Snowden do szczytu jaki kilkukrotnie
z przytupem Stone zdobywał i biorąc pod uwagę powyższe wady trudno rozpisywać
się o postaci Edwarda Snowdena, kiedy brak emocjonalnej łączności z jego
filmowym wizerunkiem. Na zasadzie bliższa ciału koszula, wolę gdy historia
dotyka problemów mnie względnie dotyczących, a nie przekonuje do czegoś, co wiem że ma
miejsce ale mój bezpośredni wpływ na zmiany jest niemal żaden. Ta współczesna, zakrojona na ogromną skalę manipulacja i inwigilacja, to dla mnie zupełny kosmos
– totalna niewiadoma i niezrozumiała etycznie forma wymuszania przekonań. Żebym źle nie
został zrozumiany – jestem tych zjawisk świadomy, ale mam też pokorę wobec
swojej niewiedzy. Nie mam zamiaru budować skomplikowanych wywodów, czy stawiać radykalnych tez dysponując strzępkiem wiedzy.
P.S. W fabule Stone zawodzi,
natomiast w dokumencie triumfuje. Oglądana ostatnio Historia Stanów Zjednoczonych jego autorstwa to rzecz znakomita - przykuwająca uwagę nie tylko
zawartością merytoryczną, śmiałymi tezami i przekonującymi argumentami oraz ogromem
włożonej pracy czy konstrukcją, ale także od strony wizualnej osiągająca poziom efektowny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz