Recka pół roku spóźniona, jednak postawa moja wobec nowego albumu Brytyjczyków wydaje się w dużej części usprawiedliwiona, gdyż po zapoznaniu się przed trzema laty z ich debiutem w większą euforię nie popadałem, a to że zaznajomić się szerzej z ich biografią obiecałem sobie, w niepamięci szybko zatonęło. Nie trudno więc o wniosek jasny, że formacja na marginesie moich fascynacji tkwiła i gdyby nie przypadek, to w All That Divides wtajemniczyłbym się jeszcze później, lub nawet i wcale. Dwójka w dorobku Black Peaks okazuje się logicznym rozwinięciem pomysłów z debiutu, a one zaś oscylowały wokół inspiracji płynących ze sceny metal core'owej. Tyle że jak większość kapel tego grzęznącego od dłuższego czasu w marazmie nurtu stawia wyłącznie na agresję, rozmiękczaną piosenkowymi refrenami, tak wyspiarze zdają się nieco bardziej przychylnym okiem spoglądać w stronę form eksplorujących nagie emocje, przez co bliżej im do deftonowskiej melancholii, niż na przykład bezpośredniej chwytliwości Killswitch Engage. Inkorporują do swojego hałasu oczywiście sporo schematów, ale też nie stronią w miarę własnych, jeszcze nie rzucających na kolana aranżerskich możliwości od zarzucania monotonii na rzecz odważnego wjeżdżania na mniej utwardzone grunty. Obwąchują się młodzianie z progresją, czy nawet w przypadku takiego Eternal Light i Slow Seas szukają urozmaicenia w postaci mastodonowego rozedrgania i czynią to może jeszcze nierówno, ale z pewnością obiecująco. Myślę że drzwi do większej rozpoznawalności nie są przed nimi zamknięte, szczególnie że w tej ich rozkrzyczanej twórczości jest coś hipnotyzującego, a bardziej ambitnej młodej konkurencji w gatunku obecnie nie dostrzegam, więc dla wyposzczonego fana etosu przestrzennego metal core'a jest to całkiem interesująca propozycja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz