W sytuacji kiedy mam okazję polecić młodzieży film
akcji z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to przede
wszystkim bez wahania proponuję coś z produkcji nieżyjącego już niestety Tony’ego Scotta. Nawet jeśli Ostatni skaut to nie ta najwyższa liga, co akurat kultowy Prawdziwy romans i nawet
późniejszy Zawód szpieg (Top Gun - nie uznaje :)), to jednak jak pamiętam z czasów, kiedy byłem
nastolatkiem i pierwszy raz obejrzałem tego hiciora, był to kawał fantastycznie stunningowanego pod potrzeby rozmiłowanej w rozrywce publiczności kina. Jak ja wówczas,
gdy w szaleństwo kinowe się wkręcałem jarałem się każdym tekstem który przez Bruce'a Willisa z nonszalancją był wypowiadany i jak mnie kręciły właśnie te pojedynki werbalne pomiędzy nim a
Damonem Wayansem. Ten twardziel Hallenback robiący w branży detektywistyczno-ochroniarskiej bez problemu mógł gówniarzowi zawrócić w główce i mimo, że ówcześnie w realu
strasznie brakowało mi fizycznych atutów i także tej kozackiej przebojowości, to jednak jako taką wyobraźnię posiadałem, więc tak na własny wewnętrzny użytek z detektywem Hallenbeckiem się utożsamiałem. Teraz po prawie trzydziestu latach i po długiej
przerwie od ostatniego (wtedy pewnie z dwudziestego lub więcej seansu) perspektywa się
znacząco zmieniła, a postrzeganie dość przewidywalnej akcji i nieco "sucharami" woniących potyczek słownych, nie jest już oczywiście przyjemnością o znamionach gigantycznego
podniecenia. Jednak sposób prowadzenia narracji posiada ten czar, który
sentymentem napędzany jest nadal w stanie podarować mi nieco ponad dziewięćdziesiąt minut kapitalnej rozrywki. Zabawa jest przednia, z rodzaju tej odwołującej się do emocji minionych, bo wyjątkowa specyfika
kina sensacyjnego mocno podbitego ejtisowym dystansem, to niestety dzisiaj już tylko odległe wspomnienie czasów nie tylko dzieciństwa, ale też doświadczenie zupełnie innego spojrzenia na filmową materię. Teraz już takich filmów się nie kręci, a nawet jak próbuje (patrz. Nice Guys), to w stosunku do klasyków wypadają one bladziutko.
P.S. Spostrzegawczy czterdziestolatek, lub uświadomiony millennials z pewnością dostrzegł, iż wymieniając to co najlepsze w karierze Tony'ego Scotta pominąłem dwójkę z przygód Axela Foley'a. Sam sobie zadaje pytanie, dlaczego właściwie mam problem by takie serie jak Gliniarz z Beverly Hills, czy Zabójcza broń traktować jako pełnowartościowe kino? Dlaczego, mimo że w tych i wielu innych przypadkach kontynuacje wychodzą świetnie, to ja nadal uparcie uważam że lepiej by było jakby ich nie było? W czym cholera tkwi mój problem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz