Myślę że poniekąd uległem masowej hipnozie środowisk związanych z szeroko rozumianym „mocnym uderzeniem”, nakręconej wraz z zapowiedzią przyjścia na świat nowego, pierwszego od dziesięciu lat albumu Rammstein. :) I mimo że w momencie debiutowania na scenie dzisiejszej teutońskiej ikony (a było to już prawie ćwierć wieku temu), dorwałem ja przypadkowo od znajomego taśmę z Herzeleid i w późniejszych latach kierowany chyba ciekawością (a może właśnie modą), systematycznie nabywałem drogą kupna jeszcze trzy ich kolejne albumy, to nigdy nie czułem się fanem Niemców, a nawet byłem krytyczny wobec dźwięków jakie tworzyli. Może to co nagrywali nie było metalowym disco, ale sporo w muzyce Niemców zawsze pierwiastka prostej przebojowości odnajdywałem, a nawet tanecznych bitów, które oczywiście nie kojarzyły się wprost z dyskoteką, ale przywoływały na myśl wstydliwe podobieństwa do niemieckich metalowo-gotyckich pierdów spod znaku Crematory. Chciałbym być dobrze zrozumiany, bo rzecz jasna obawiam się linczu ze strony licznej grupy zdeklarowanych fanów ekipy dowodzonej przez Tilla Lindemanna i zapewne go uniknę, jeśli uzbroją się oni w cierpliwość i poczekają do czasu, kiedy wyłuszczę tutaj moje refleksje w przedmiocie pozostałych krążków grupy. Będąc wówczas bogatsi w znajomość mojej twardej argumentacji, liczę iż staną się gotowi aby z wyrozumiałością, a może nawet ze zrozumieniem przyjąć na klatę powyższe, na pierwszy rzut oka bezdyskusyjnie haniebne porównanie. W tym miejscu jednakowoż odnosząc się wyłącznie do świeżego materiału stwierdzam z pełną świadomością, ponadto całym szacunkiem dla pozycji Rammsteina oraz doceniając umiejętności marketingowe zespołu i managementu, iż nie to jest ważne z czym się do tego momentu kojarzyli, ale to co właśnie z głośników, jako właściwy finalny produkt do moich uszu dociera. A dociera muzyka bez wątpienia bezpieczna, wyraźnie nawiązująca do stylistyki wypracowanej przez lata, lecz podana w sposób świeży, tak aby w klasycznych rozwiązaniach nie zabrakło ciekawych detali, które prostocie ostrego riffu i twardej artykulacji dodały popowej aparycji, oraz co akurat zaskakujące, jednocześnie także quasi progresywnego charakteru. Niby ten Rammstein grając w miarę prosto zawsze korzystał ze względnego rozstrzału stylistycznego, zaliczając tak jak na obecnym albumie numery skoczne, bezpośrednie, epickie czy dość rozbudowane transowe suity, lecz akurat to narzuca się po przesłuchaniu s/t najmocniej, że pięć z sześciu otwierających i zamykających płytę kompozycji, to cztero/pięcio minutowe hymny stanowiące esencje ich stylistyki i to bez przesadnego przeładowania autocytatami, a z wyczuciem korzystającymi z wypromowanego etosu zespołu. Jednak z tych jedenastu numerów, to start i finał zapętlam automatycznie i w nich najdobitniej dostrzegam pełnie pasji i profesjonalizmu, za które bez względu czy album przetrwa bardziej lub mniej próbę czasu, to szacunek wyrażony zaniechaniem bezpardonowej krytyki im się należy. Myślę, że poniekąd uległem masowej hipnozie… ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz