"Jeden z nielicznych
przypadków, kiedy remake okazuje się lepszy od oryginału" - tak doczytuje w
kilku recenzjach Przylądka strachu i jestem w stanie uwierzyć, iż stwierdzenie
to jest zgodne z rzeczywistością, mimo że pierwowzoru J. Lee Thompsona nie było mi
dane zobaczyć. Bez znaczenia jednak czy to prawda, oceniając efekt uzyskany
przez legendarnego Martina Scorsese nie ośmielę się napisać
więcej niż jednego zdania krytycznego, a ono jedno tylko odnosi się do charakterystycznej
formuły finałowej, w której prymat nad realizmem przejmuje szablon zakładający, że bohater negatywny ginie, ale nie za pierwszym, czy nawet drugim
razem, a dopiero wówczas, gdy wyczerpie się wyobraźnia scenarzysty. :) Prócz tego pojedynczego "drobiazgu" wszystko poza nim to najwyższej jakości kinowa
uczta, podczas której kwestie techniczne, gra aktorska i ustawiczne podbijanie
napięcia w oczekiwaniu na finał nie pozwalają w żadnym stopniu odczuwać
niedosytu. Z dzisiejszej perspektywy ogląda się Przylądek jako klasyk,
który zaś sam nawiązuje do klasyki. Mam akurat na myśli przede wszystkim
wrażenie jakie od początku projekcji się pojawia, iż Scorsese zrobił film,
który korzysta pełnymi garściami z Hitchcockowskiej konwencji kina
grozy. Z pełną gamą wyjątkowych dla mistrza tricków wraz z mocarnie i sugestywnie budującą napięcie rolą potężnej symfonii dźwięku z
dęciakami i instrumentami smyczkowymi. Jednocześnie z
wyraźnym posmakiem nowoczesności w retro wydaniu, co oznacza, iż
realizacja jest bogata we współczesne wówczas smaczki, ale też pełna szacunku dla tradycji
amerykańskiego kina lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Niezwykle dynamiczna
praca kamery, genialnie zsynchronizowana z muzycznym tłem, kapitalnie
eksponująca całą masę istotnych elementów scenografii i operatorskich sztuczek
w agresywnym montażu. Wszystko po to aby potęgować dramaturgię, by podkręcać poczucie lęku i podnosić ciśnienie, które wydziarany De
Niro utrzymuje we władaniu niczym socjopatyczny dyrygent z ostrą fazą maniakalną. Mimo iż
De Niro bezdyskusyjnie wykonuje tutaj najbardziej spektakularną aktorską robotę, to żadna z
pozostałych postaci nie traci warsztatowo dystansu, a ze specyfiki konkretnej
roli wyciąga wszystko co najlepsze. Rozpoczynająca wówczas na całego karierę Juliette
Lewis, już uznani Jessica Lange i Nick Nolte oraz przekornie
obsadzeni weterani w osobach Roberta Mitchuma i Gregory'ego Pecka - miodzio, paluszki lizać. :) Poza tym
Przylądek strachu to doskonale rozpisana psychologiczna rozgrywka, która frapująco w
fabularnej formule ukazuje procesy zachodzące w relacjach rodzinnych i w
szczególności autentycznie podnosi i uwiarygodnia liczne tezy odnoszące się do skomplikowanych
kwestii sprawiedliwości i moralności. Tak dużo intrygującej treści merytorycznej, równie sporo kapitalnej rozrywki i wreszcie z najwyższej półki warsztatu filmowego w jednym obrazie, który zdaje się bezpodstawnie został pośród innych legendarnych kinowych dzieł nieco zapomniany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz