Ze znacznym, bo chyba
nawet rocznym poślizgiem projekcję kolejnego hitu Adama McKay'a zaliczyłem i
zgodnie z oczekiwaniami z miejsca wpadłem w łapy kina, które z takim rozmachem
i przytupem to u nas zapewne marzyłoby się kręcić niejakiemu Patrykowi Vedze.
Taka sytuacja mimo wszystko biorąc pod uwagę wszystkie dotychczasowe znaki na niebie i ziemi
nie będzie miała miejsca, bo Vega to nie ta liga przecież obecnie, a i nawet
jeśli Pan „reżyser” przez kolejne czterdzieści lat, aż do późnej emerytury by
się łapczywie uczył i wiedzę na praktykę próbował przekładać, to nie bo nie i
kropka – nie wierzę, nie uwierzę… bądźmy poważni. :) Adam McKay natomiast po
raz drugi z rzędu kompletnie pozamiatał i po spektakularnym rozbiciu banku za
sprawą Big Short, poszedł całkowicie zrozumiale za ciosem, by ponownie gruby
kapitał zbijać. Jednak Vice nie jest przykładem aż tak skrajnie oczywistego
wykorzystywania „zwycięskiego” szablonu jak mi się zdawać przed seansem mogło,
bo myślę iż tym razem posiłkując się jedynie jego ogólnym rysem w postaci
atrakcyjnego dla widza filmowego show, stworzył miast wyłącznie cholernie obfitej energetycznej porcji dobrej zabawy z daleką od akademickiego teoretyzowania gorzką puentą, całkiem poważny dramat, poniekąd jak mniemam
pozornie tylko robiący wrażenie satyry. Z równie wysokim poziomem kunsztowności
realizacyjnej, wraz z podobnie finezyjną budową struktury obraca się McKay wprost w
świecie wielkiej amerykańskiej polityki, ostrym nożem krytyki filetując postać
Dicka (przypominam Wacka po naszemu) Cheney’a – wykrawając konsekwentnie i
starannie co bardziej atrakcyjne dla tempa i istotne dla puenty wątki z życia i cechy
osobowościowe tytułowej postaci. To z pewnością musiała być bardzo wdzięczna
dla McKay'a robota - nie próbując przecież zbytnio wznieść się ponad osobiste
przekonania polityczne czy światopoglądowe przejechał się buldożerem nie po
jednej li tylko ikonie Republikanów. Z satysfakcją na gębie i pewnie uciążliwą bezsilnością w duszy
rozprawił się z ich niewyobrażalną hipokryzją i setką innych przywar
immanentnych dla politycznych karierowiczów o konserwatywnych poglądach w gębie, a czystym cynizmie i demagogi w działaniach. Tym właśnie wysoko wydajnym
paliwem napędził swój oryginalny pomysł narracyjny, serwując współczesną
polityczną historię Ameryki ukazaną w kolorowych obrazkach, z soczystym
komentarzem i edukacyjną też ambicją, by przede wszystkim nie wyśmiewać (co może tylko wściekłych radykałów z drugiego bieguna zirytowało), lecz odpowiedzialnie przestrzegać.
Nie wpadł on w histerię, ani nie uległ bezpardonowemu krytykanctwu, mimo że
jakakolwiek empatia dla Cheney’a jest tu wyłącznie incydentalna i wynikająca z ludzkiej wrażliwości, a nie wyrozumiałości. Stąd sobie tak myślę, że Vice to
tylko ciut ponad standardowo kąśliwe ironiczne kino, będące właściwie z publicystycznym
pazurem stworzoną błyskotliwą biografią z elementem celnej diagnozy choroby toczącej pewnie nie tylko
amerykańską demokrację. Genialnie obsadzone (Bale, Adams, Carell, Rockwell i inni) i równie
fantastycznie zagrane. Mimo że bardzo energetyczne, to mocno na jądrze tej
ciemności skupione. Jak gdzieś pośród bardzo licznej reprezentacji tekstów w
temacie Vice przeczytałem „szkoda, że w Polsce nie kręci się tak błyskotliwych
filmów rozrachunkowych”. Może kiedyś jak już dorośniemy i nie wyłącznie przez pryzmat frekwencji w kinach spojrzymy? Żeby była jasność, nie
pokładam na to nadziei w Panu Vedze – jak to wcześniej dałem do zrozumienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz