Jeśli pewne info
posiadam (Filmweb się chyba nie myli ;)), to przed kilkoma miesiącami już ćwierć wieku od premiery tej biografii minęło, a ja stanowczo donoszę, że wraz z ostatnio nakręconym Big Eyes ten tandem powyższy uznaję za najlepsze co przez całą karierę wypełzło spod łap
mistrza artystycznego kiczu – innymi słowy festynu w pełni świadomie zamierzonego.
:) Była tego cała masa i w tej masie jakbym nie starał się być złośliwy i krytyczny, to nie znajduję niczego zrobionego „na odwal się”, jak
i bez problemu doszukuję się w niej hiciorów, które bezdyskusyjnie zasługiwały
na swoją ogromną popularność. Lecz nawet jeśli też Pan wiecznie rozczochrany dzieciak
wkręcał się w miarę praktyczne klimaty z wartościowym przesłaniem, to jednak była to wciąż
rozrywkowa wariacja wokół świata dziwaków i odszczepieńców, a forma jej
skupiona przede wszystkim na obrazie. W sumie zarówno Wielkie oczy jak i Ed
Wood na więcej niż kilkanaście stóp od reszty dorobku filmowego Burtona nie
odeszły, ale ja mam to silne poczucie, iż więcej w nich twardego stąpania
dziurawymi mimo wszystko butami po uklepanej glebie, niż rycia w niej dla efektu wizualnego wymyślnych
wzorów. Jeśli zgody z tą tezą nie ma, problemu nie widzę i nie będę też uparcie
jej bronił wciskając jej założenia wraz z obowiązkową rozbudowaną argumentacją,
by tylko przekonać spoglądających na świat wyobraźni Burtona w innych niż moje
okularach. Jest jak jest i każdy pewnie na swój własny sposób wciąga to, co Mistrz
hipnotyzującej fantazji na stół mu podrzuci, więc bach, raz dwa do bohatera tej
refleksji przechodzę i nie grzęznę już w dyskusyjnych ogólnościach. Jak zwykle formuła
wizualna u Burtona jest kluczowo na front wypchnięta, lecz tym razem nieco ucieka ona od sztancy,
mimo iż tak charakterystycznie malowniczo autorsko do siebie jak zwykle musowo podobna. Biografia Edwarda D. Wooda Jr. uznanego za "najgorszego reżysera Hollywood", to atrakcyjny
dla oka i ucha obraz człowieka, którego wkład w historię kina przez ogromne autorskie zdystansowanie do realizmu porównywany jest wprost do fikuśnej szmiry. Człowieka, który jednak wbrew krytyce przyczynił
się do powstania osobnego gatunku filmów niskobudżetowych o całkiem wysokiej
oglądalności. Ekscentryka świecącego swe największe "triumfy" w latach pięćdziesiątych - uroczo sympatycznego i dysponującego pomimo licznych przeciwności jak Burton przekonuje ogromną energią twórczą, natomiast z pewnością gustem
niewyrafinowanym, ale (no trzeba podkreślić) pasją gigantyczną, całkiem niezłym warsztatem i w sensie
umiejętności interpersonalnych znakomitymi zdolnościami współpracy z ekipą. W oczach Burtona ponadto nieuleczalnego romantyka - niewątpliwie dziwaka, ale którego osobliwa determinacja i urok osobisty wypracowały mu w branży całkiem sporą sławę i nawet z perspektywy czasu uznanie. Skupił się Burton tutaj na najpłodniejszym okresie życia Wooda i fundament opowieści oparł na jego przyjaźni z Belą Lugosim (tym ikonicznym Draculą, ale i Frankensteinem z kompleksem Borisa Karloffa), z którym bohater tworzył cudaczny charyzmatyczny duet, a reżyser wraz z Johnnym Deppem i Martinem Landau (Oscar, Złoty Glob - drugi plan) kapitalnie przenieśli jego specyfikę i charakterystykę na ekran, dając widzowi oprócz świetnie wystylizowanej i klimatycznej zabawy, także okazję do sentymentalnej podróży w czasy w których większa część fanów hollywoodzkiego kina chciałaby żyć i najlepiej to jeszcze w nim zawodowo funkcjonować.
P.S. A cały ten mój pisarski trud i myśl przewodnią w nim zawartą w każdej chwili w perzynę obrócić może seans Big Fish, który w niewyjaśniony sposób od już 17 lat jest wciąż przede mną. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz