W ch**j przeklinają, ale w żartobliwie ironicznym tonie, więc usprawiedliwione ograniczone słownictwo i kto by się czepiał, kiedy taka nawijka tak fajnie klei się z nostalgią w kierunku dwóch pierwszych części, bo jednak to co powstało w 94 było z lekka stylistycznie nieporadnie sztuczne, a tu dzisiaj niespodzianka - po trzech dekadach od zamkniecie serii wszystko jest bardzo ok! Zaczęło się lat wstecz czterdzieści jak to bywa od fajnego pomysłu i scenariusza Daniela Petrie Jr., którym zainteresował się przebijający i aspirujący Martin Brest. Jednak nie byłoby sukcesu gdyby nie mistrzowski trafiony casting, z kluczowym zaangażowaniem wtedy dwudziestotrzyletniego, lecz już z wypromowanym poczuciem humoru i twarzą Eddie’go Murphy’ego. Nie ma Axela bez Eddiego i myślę nie byłoby Axela w czterech odsłonach, jeśli nie byłoby Eddiego dzisiaj w doskonałej formie, bowiem super że Rosewood, Taggart (R.I.P) jest, a i jest Serge też, jak i są dobrze ucelowane nowalijki jak córka Aquela i córki faworyt, ale sam Aquel wymiata wyglądając świeżutko, jakby zamiast tych lat trzydziestu z kilka jedynie minęło, więc co jak co ale kapitalnej formy i odporności na ząb czasu nie jeden ze słabszymi genami aktor Eddiemu zazdrości. Fajne dialogi, fajne nowe postaci - gruba rozróba w fajnym starym stylu, mnie to styka aby przednio się bawić, a narzekanie że nie wszystkie wkręty Axela o atak brechtu przyprawiające można sobie darować, szczególnie że jest tutaj taka scena, która jasno daje do zrozumienia, iż twórcy scenariusza sami byli świadomi, iż nie wykrzesają z tego sentymentu aż tyle, by stare wciąż na sto procent było jare. Wiadomo, Beverly Hills Cop to klasyka, coś czego w takiej formie komedii sensacyjnej dzisiaj w znakomitej jakości raczej się nie praktykuje, bowiem tenże przyspawany gatunek mocno do ejtisów i jedyne co raczej dobrze w formule wychodzi, to to co z sentymentem i szacunkiem do legendarnych produkcji się odnosi. Jednak żeby mnie usatysfakcjonować i dać okazję do dobrej zabawy (bujać i rajcować), to oprócz odgrzania kultowej postaci, trzeba też zaoferować w dobrym guście takąż z rozrywki powtórkę. Akurat Pan reżyser debiutant kitu nie wcisnął i nie przyprawił mnie o zażenowanie. A mógł nie unieść presji i całość położyć, pamiętając jakie hollywoodzkie nazwiska reżyserskie w przeszłości za efekt odpowiadały. Dwójki i jedynki naturalnie nie mógł przeskoczyć, ale Landisa projekt zostawił daleko w tyle. Ja poczułem klimat starego Gliniarza – chwała australijskiemu twórcy reklam za to. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz