wtorek, 29 października 2024

Blue Velvet (1986) - David Lynch

 

Mroczny, a jaskrawy wizualnie - brutalny, a zarazem oniryczny poniekąd, owiany sławą, kultowy kryminał Lyncha. Korzystająca z życia w nim warstwa społeczna – średnia prowincjonalna klasa rozpieszczonej Ameryki, zamieszkująca w wychuchanych domkach bohaterem tła, a na przodzie sceny zderzenie świata niewinności ze światem zepsucia i przemocy. Obserwacja i analiza - w mocno stylizowanym tonie perwersyjna satyra, intensywnie udramatyzowana. Nie jest możliwe aby przejść obok niej obojętnie, bowiem albo odpycha ukazaniem dewiacyjnych skłonności, gdzie okrucieństwo fizyczne i psychiczne jądrem tej ciemności, bądź też zraża do siebie pokręconą historią, z racji pochodzenia autorstwa niekoniecznie tak łatwą do interpretacji, a często kompletnie ponad możliwości przeciętnego widza, tudzież w porywach tylko fragmentarycznie w miarę zrozumiałą. Zawsze jednak na Blue Velvet reakcja wyrazista, a dla miłośnika niejednoznaczności w intrygującej fabule i scen dopieszczonych, które moszczą się w podświadomości, stając się często obsesją detalicznie na kolejne kawałeczki dzieloną i łączoną, to najwyższej jakości materiał, do takiego hipnotyzującego, długotrwałego procesu zdatny. Taki już urok filmowych socjopatycznych fetyszystycznych skłonności Lyncha, że infekuje swymi paranoicznymi odjazdami podatnego widza. Taki też, iż pozorne zwyczajności u niego bogato przyozdabiane mroczną stroną ludzkich osobowości i niewiara w człowieka bez skrywanego zła wewnętrznego - silniej, odważniej lub skromniej pokusie się poddającego. Szepnę na uszko jeszcze, że oglądać Blue Velvet i nie mieć gęstych skojarzeń z dziełem życia Lyncha też niemożliwe, chociażby z racji osadzenia akcji właśnie w rzeczywistości pozorów i grzebania w relacjach mieszkańców, które są jakoby wykładnikiem skrywanych żądz i pokus, gdy nikt nie patrzy zaspokajanych. Nie ma takiej siły aby w kierunku powstałego w cztery lata później Miasteczka Twin Peaks nie spozierać, gdy Kyle MacLachlan na ekranie, a obok niego kapitalne aktorskie sytuacje z udziałem Hoppera, Stockwella i Rossellini, myślę bardziej kojarzące się nie z konkretnymi postaciami, a stanem ducha – wszelkimi dziwacznościami, pociągającą brzydotą dusz w ciałach cierpiących, bądź ciałach rozkwitających, gdy złu się przestają opierać. Doceniam i sławię psychologiczną rzeźnię, nie stać mnie jednak na szczere przyznanie, iż kocham ten świadomy rzeźnicko przerysowany sznyt po całości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj