Ten film to pozornie głównie piosenka. Born to Be Wild - czyli jedno natychmiastowe skojarzenie. Ponadto chyba współczesny western i zamienione w nim konie wierzchowe na konie mechaniczne. Nie ta złudnie błaha historia w nim poniekąd na pierwszy rzut oka najważniejsza, a styl życia właśnie i przedmioty. Maszyny eksponowane w intensywnych promieniach słońca - błyszczące, wypielęgnowane. Ogromne przestrzenie przemierzane na tychże rumakach i przyroda imponująca swym nieokiełznanym majestatem. Lokacje oraz country blues - obraz i dźwięki, a w tle dopiero narkotyczny, przemytniczy biznes i od czasu do czasu misja (uśmiech) edukacyjna - nie pal zioła, jeździj w kasku, bądź świadomy politycznie. Oczywiście też patrząc na detale zostaje z widzem kapitalna scena "uroczych" komentarzy w barze dla konserwatywnych wieśniaków i sporo innych tu takich socjologicznych wtrętów. Z innej perspektywy film taki archaiczny dzisiaj, bowiem być może nudziarsko balladowy, jak równolegle nowatorsko dla swego pokolenia przełomowy, a ja rzecz oczywista bardziej uznaje "swobodnego" za filozoficzne dzieło wyprzedzające swoje czasy dość znacznie, niż prosty lub co najwyżej i tym bardziej ekscytujący film drogi. Ja paradoksalnie również cenię debiut reżyserski zasłużonego aktora za rodzaj tak prekursorstwa w dostosowywaniu gatunku do czasów jak i za wpływ będący hipnotyzującym, wyciszającym na mnie oddziaływaniem. Wyciszającym może poza psychodelicznym przed finałem, bo on to zupełnie inna bajka i w końcu poza dramatycznym finałem, który raz akcją znienancka wkurza, dwa swym surowym symbolizmem daje dobitnie do zrozumienia co przeciw czemu w scenariuszu zostało przeciwstawione.
P.S. Oczywiście w pamięci trwa ten demoniczny Nicholson - od pierwszych wprawek, aktor zjawiskowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz