Istnieją takie produkcje filmowe, w których ilu bym nie znalazł na siłę drobnych zalet, to mają one kilka tak rażących mnie wad (he he, zapewne subiektywnych), iż nie ma takiej opcji abym je potrafił darzyć sympatią, mimo że znienawidzić również w stanie nie jestem. Do tej kategorii wrzucam dzisiaj nowy film tego Skoniecznego, który serialem „przepopularnym” i „przecytowanym” w towarzystwie, nazwisko sobie w branży reżyserskiej zbudował, ale nic w tym temacie powiedzieć nie mogę, bo oprócz znajomości reakcji otoczenia kumpelskiego, nie znam i póki co nie poznam – nie znajdę czasu i tyle. Wiem natomiast co myślę o Wrooklyn Zoo i myślę przede wszystkim tyle ile, a dokładnie na jakie (nie)uznanie zapracował zatrudniony tu do zagrania skejcika skejcik. Jak mnie ten koleś irytował od pierwszej sceny, to jest jakaś niewiarygodność zupełna. Dwie godziny udręki wizualnej i przede wszystkim ten jego głos - kwadratowa intonacja, ale i mimika pokraczna, kompletnego aktorskiego naturszczykowatego lewusa. Przy nim debiutująca również „cyganeczka,” bez wyjątkowego wysiłku mogła wypaść w porządku, więc na dwie postaci prowadzące, jedna ok, a druga dajcież spokój! Ona całkiem celny wybór castingowy, on porażka - wybrany chyba tylko dlatego, że z deską sobie radził, a w zasięgu nie było alternatywy. Niestety wszystko co po seansie mógłbym zaliczyć do całkiem dobrze warsztatowo zrealizowanego (nie wymienię - skupiam się jak widać wyłącznie na krytykowaniu) kompletnie zrównuje z tandetą motywacja nawrzucania do scenariusza całej masy motywów i wątków, co tworzy wrażenie nie tylko bałaganu, ale co najgorsze, braku jakiegokolwiek gustu dobrego. Wyszło kino fatalnie prowadzące aktorów, przesadzone/przekombinowane i wysilone, narracyjnie szarpane, zupełnie bez flowu i wreszcie z realizmem magicznym z pierwszego lepszego straganu z magicznymi realizmami. Wierciłem się i niedowierzałęm jak mnie poniosło, że czując co tu będzie odwalone, to ja jak ten Skonieczny, a ch*** co mi tam szkodzi, stracę czas i pieniądze. Może by i WZ przeszło jako właśnie baśń współczesna, gdyby maksymalnie oczy przymrużyć, ale patoaktorstwo surowych “statystów” i głównego bohatera ponad moje siły. Niby Skonieczny pokazał jakiś wycinek najtisowej wielkomiejskiej polskiej rzeczywistości. Jakiś miejsca obraz przez pryzmat sentymentu do lat smarkatych, ale ta miłość zakazana, dwóch obcych światów mezalians, niczym Julii i Romea uwspółcześnienie nie zagrał - do mnie akurat nie przemówił. Wiało tandetą formy, zdecydowanie bardziej niż tandetą przypisaną do czasu i miejsca. Skonieczny zakładał bodaj, że jak pójdzie z zatrzęsieniem spamiętanych skojarzeń po bandzie i dorobi historii autobiograficzny sznyt oraz będzie się nim publicznie jak rozentuzjazmowany smarkacz podniecał, to kupi manifestowaną postawą publiczność. Zapomniał jednak w tym ferworze własnej burzy mózgu i sprzedajnej nostalgii pójść po zdroworozsądkowy rozum do głowy i powstrzymać tą przestylizowaną galopadę ku przeciążeniu, tak jak udowodnił że na jej zgrabne zszycie narracyjne nie miał kompletnie dobrego pomysłu. „Znów chciał być nocnym wędrowcem, który nie zna treści dnia”, a okazał się adehadowcem, tudzież marnym akwizytorem sprzedającym kuriozum bliskie badziewia w atrakcyjnym tylko z pozoru opakowaniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz