sobota, 26 października 2024

Jerry Cantrell - I Want Blood (2024)

 

Jerry idzie za ciosem i trzeba przyznać, iż bardzo dobrze, gdyż jest w doskonałej formie kompozytorskiej oraz otacza się znakomitymi z różnych pokoleń muzykami o ciekawych osobowościach (m.in. McKagan, Bordin, Puciato), więc zawartość I Want Blood absolutnie nie rozczarowuje, mimo iż napisać o wydarzeniu o skali gigantycznej też nie sposób. Najzwyczajniej Cantrell nagrał materiał taki jakiego można było się od niego dzisiaj spodziewać - osadzony na solidnym, przewidywalnym w kwestii trzonu riffie, choć (i tutaj gromkie oklaski) riffie kompletnie jego od spuścizny Alice in Chains nie oddalającym, to riffie kapitalnie zakręconym i megaśnie wyrazistym. Wszystko co zajebiste na tej płycie swój początek ma w motywie prowadzącym każdy z numerów, a że one brzmią dość podobnie, to żaden problem, gdy człowiek natychmiast zaczyna sobie nucić to co słyszy, a tenże kluczowy riff (każdy, bez wyjątku) wibruje w nim, dostarczając ogromnej przyjemności. I Want Blood jest też tym, czego oczekiwałem po poprzednim solowym albumie Cantrella, a czego w stu procentach nie dostałem. Mam tu na myśli odczuty pewien zawód niewielki jaki Brighten wraz z premierą przyniósł, bo bardziej niż quasi akustycznych akcentów jakie zawierał, potrzebowałem rozwinięcia kierunku z przykładowo promującego ów, fantastycznego Atone. Domagałem się stąd przed premierą "krwii" świeżej porcji unowocześnionego, bujającego przyjemnie i zatopionego tak poniekąd w przeszłości AiCh jak wprost w jej teraźniejszości grania i to mam teraz jak w mordę strzelił do smakowania. Może być takie riffowanie oczywiście uznane za kręcenie się w kółko w tym samym pokoju pełnym zarówno artefaktów z czasów minionych, jak i wypełnionym sprzętem który pozwala staremu nadać nowy sznyt produkcyjny. Tak samo upoważnione są komentarze, iż Jerry autoplagiat przerobił na swój atut, a jeśli ktoś jest zawiedziony, że obecne płyty jego macierzystej formacji niewiele się różnią od jego solowych, ma do tego prawo. Fakt jest jednak myślę niepodważalny taki, iż nawet Ci co będą odrobinę marudzić i pytać, na cholerę solo i w zespole, jeśli nie trudno postawić pomiędzy oboma działaniami znaku równości, przyznają ochoczo, iż jakości im odmówić nie można. Jerry w konkurencji riff Jerry'ego jest bezkonkurencyjny, a że współpracuje (przypominam) z mocnymi nazwiskami sceny, to spojrzenie z innej niż autora perspektywy i dodane od kumpli i kumpelek trzy grosze powodują taki a nie inny stan rzeczy. Ten stan rzeczy to autocytaty plus potęga riffu (na kolana przy Throw Me a Line), jakieś pojedyncze ciekawostki ("gunsowy" vibe w Held Your Tongue) i od czasu do czasu pozwalające odpłynąć solo (piękne w Echoes of Laughter) oraz charakterystyczne wokalne frazowanie, które myślę nie tylko mnie kręci. Zatem poproszę o wspólne oklaski!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj