Przyszedł być może właściwy
czas, aby zacząć uzupełniać archiwum bloga o refleksje w temacie twórczości
reżyserskiej Roberta Redforda i wreszcie nadrobić spore zaległości jakie
posiadam w kwestii jego kierowniczej (nie przywódczej :)) roli na filmowym planie. Tak się złożyło,
że lata temu nie byłem zainteresowany na bieżąco śledzeniem tego, co kręci i
tylko może ze dwa tytuły znam z tej całkiem obfitej działalności. Zaczynam w tym miejscu od Rzeki życia bez żadnych większych
powodów i zastanawiam się teraz dlaczego, kiedy tak bardzo po premierze Wichrów
namiętności zachwycony filmem Edwarda Zwicka byłem, to nie wpadłem na żadną
notkę prasową sugerującą potrzebę zapoznania się z tym obrazem. Kilkadziesiąt
lat w Montanie z prezbiteriańską rodziną Maclean, dwoma braćmi o skrajnie
różnych charakterach, ich rodzicami oraz tym wszystkim co naturalnie związane z
dorastaniem, dojrzewaniem i starzeniem się, czyli zwyczajnie emocjami i
uczuciami - w dodatku w spektakularnej formule obrazowej z doskonałymi
pejzażami, to byłoby ówcześnie i jest z perspektywy czasu doświadczenie filmowe całkiem interesujące. Redfordowa Rzeka życia według współscenariusza i na podstawie wspomnień
Normana Macleana, to tak poniekąd dwa lata wcześniej nakręcone Wichry
namiętności, lecz z dużo mniej odczuwalnymi dramatycznym wydarzeniami, ale też
z tragicznym finałem. Całość w bardziej w obyczajowej formule, chociaż w bardzo podobnej
estetyce w bardzo nostalgicznym ujęciu. Podkreślę, iż nie opieram swego przekonania na roli Brada Pitta, która
w Rzece życia wręcz bliźniacza z tą jaką wykreował później u Edwarda Zwicka,
lecz przede wszystkim na charakterystycznym rodzaju narracji z klimatycznym
zacięciem do opowiadania swoistej rodzinnej epopei w bardzo klasycznej
konwencji dramatu. Ponadto osobna wartość Rzeki życia objawia się także w pewnej
symbolice zmiany warty w amerykańskim kinie, bowiem trudno nie dostrzec iż
Redford namaszcza Pitta jako swego następcę w roli złotego chłopca amerykańskiej
branży filmowej. Niezwykle utalentowanego i nieprawdopodobnie fizycznie
kojarzącego się z samym Redfordem, który jak już dziś od lat wiemy osiągnął w
hollywoodzkiej fabryce snów, co najmniej, jak nie więcej aktorsko niż sam
Redford. Oklaski dla piękniusiego (wciąż młodego) blondaska, który mimo swojej świetnej formy powinien już wkrótce sam rozpocząć poszukiwania własnego klona. ;) Czas płynie bowiem bardzo żwawym nurtem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz