To klasyka oczywiście i
niczego odkrywczego o niej już nie jestem w stanie napisać, stąd w zwięzłym
tekście powielę najistotniejsze znane od lat w licznej konfiguracji komplementy
i zapisze we własnym archiwum kolejną obowiązkową około filmową refleksję. To po
pierwsze kino sensu stricto obrazu, dzieło wielowymiarowe i rozbudowane, pod względem formalnym
epicki format, w którym emocje harmonijnie pobudzane zostają przez zarazem pasjonującą
dramatyczną i piękną historie pasji, jak i cały spektakularny aspekt wizualny. Wysoko
angażująca opowieść o miłości, przyjaźni, właśnie obsesyjnej pasji i nie zawsze
refleksyjnej rywalizacji. Opowieść z duszą i przesłaniem, będąca czymś więcej
niż romantyczną przygodówką osadzoną w przepięknych okolicznościach przyrody,
bowiem aspirującą wyraźnie i skutecznie do filozoficznego traktatu będącego
symbolicznym odzwierciedleniem ucieczki w świat marzeń poprzez odcięcie się od
rzeczywistości i totalne nomen omen zanurkowanie w nieodkryte i nieodgadnione.
Bez efekciarstwa i szablonowości, wyraźnie oparta o liczne charakterystyczne "sztuczki" dla przyszłej, tej z najlepszych lat twórczości Luca Bessona. Film
wyjątkowy i osobny, chociaż trudno nie dostrzec, iż mocno osadzony w tradycji
europejskiej kinematografii lat osiemdziesiątych, która jednocześnie zachowując
swoją kontynentalną tożsamość korzystała z fascynacji wysokobudżetowym kinem
amerykańskim. Tą hollywoodzką spektakularność widać przede wszystkim w
wizualnej stronie produkcji, całej widowiskowości podwodnych zdjęć i szerokiej
perspektywie ukazującej zapierające dech obrazy oceanu. Istota zaangażowanego
kina europejskiego nie pozwala jednak, by były to tylko puste emocjonalnie
techniczne sztuczki, bowiem w pracę operatorską tknięto poetyckiego ducha
wspomaganego charakterystyczną muzyką skomponowaną przez Éric Serre. Dzięki
między innymi niej, przy przekonującym współudziale refleksyjnego charakteru i
osobistego wątku reżysera, w swojej wymowie Wielki Błękit staje się filmem
przejmująco smutnym, a zarazem w finałowym rozrachunku optymistycznie
idealizującym współczesnego Piotrusia Pana. Wiecznego chłopca, który nie
potrafi wyrwać się z traumy z przeszłości i przekroczyć granicy pomiędzy
dzieciństwem, a dorosłością, żyjąc po swojemu w paradoksalnie zaciskającej
więzy wyimaginowanej wolności od odpowiedzialności za kogoś więcej niż
wyłącznie siebie.
P.S. Tym razem ani
słowa o obecnej reżyserskiej formie, może nawet bardziej o wyborach
stylistycznych Bessona, szkoda mi po prostu miejsca i czasu dla pełnych goryczy
słów rozczarowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz