Męczyłem pośmiertny album
Warrela Dane’a długo i uparcie, aż w końcu dotarłem z nim w miejsce gdzie te z pozoru
mało atrakcyjne, bo fałszywie chaotyczne kompozycje nabierają odpowiednich
kształtów i wielobarwnych odcieni. Przyznaję, iż rewidowałem w międzyczasie swoje
zdanie i teraz, z tego obecnego punktu widzenia stwierdzam z pełną odpowiedzialnością,
iż Shadow Work nie potrzebuje taryfy ulgowej przez wzgląd na rangę w metalowych
środowisku osoby Warrela Dane’a, ani też nie zasługuje aby został zignorowany
przez fakt okoliczności powstania i wydania. Bowiem to pełnowartościowy produkt
zachowujący bardzo wysokie standardy jakościowe i broniący się sam swoją zawartością
przed nieuzasadnioną pozamerytoryczną krytyką. Mam jednak przekonanie od
pierwszych odsłuchów niezmienne, że Shadow Work to zdecydowanie bardziej krążek
będący emanacją głębokiej potrzeby Warrela, aby nagrywać utwory
charakterystyczne dla współczesnego oblicza Nevermore – tego z całą mocą
nawiązującego do trzech, może czterech ostatnich albumów grupy. Mam też wrażenie, że
tak jak Dane na Praises to the War Machine traktował solowe działania jako
naturalną odskocznię od pracy z Nevermore i stworzył materiał niebędący bezpośrednio
kojarzony z jej stylem, tak Shadow Work śmiało mógłby stać się kontynuacją The
Obsidian Conspiracy - bez większej szkody dla wizerunku właściwej formacji.
Zauważę ponadto, że z każdym kolejnym kontaktem ostatecznie ostatnie dzieło
Dane’a nabierając coraz pełniejszej formy mnie akurat kojarzy się najmocniej z
nie do końca docenionym Enemies of Reality, a te „pijane” konstrukcje, gdyby
wyciąć kilka co bardziej melodyjnych solówek, idealnie oddają stylistyczny
charakter płyty sprzed piętnastu laty. Z powyższej maksymalnie subiektywnej analizy,
która oczywiście z rzeczywistością może nie mieć absolutnie nic wspólnego
wypływa teza, iż tęsknił Warrel za dźwiękami jakie z sukcesem wraz z ziomkami
produkował zanim Nevermore wziął się i rozpadł bez większych szans na
reaktywację. Co więcej jak udowodnił, dysponował takim potencjałem, który bez
trudu pozwolił mu napisać numery jakościowo dorównujące klasykom, więc nasuwa się
hipoteza, że mimo bezdyskusyjnie siły kolektywu Loomies, Sheppard, Williams i Dane, to chyba od
niego najwięcej w kwestii kompozytorskiej w tej nieodżałowanej załodze zależało
i niestety podatna na uzależnienia kluczowa osobowość nie udźwignęła odpowiedzialności.
Nie ma jednak sensu teraz rozgrzebywać przeszłości i poddawać analizie trudne do
zweryfikowania gdybania. Tu i teraz rozbrzmiewa pożegnalny akcent i nawet jeśli
nie do końca zgadzam się na pośmiertne upublicznianie pracy artysty, to w tym
konkretny przypadku przyznaję, iż szkoda by było, aby te kilka doskonale
skrojonych i zagranych kompozycji pozostało w archiwach studyjnych, bowiem same
w sobie stanowią wartość nie tylko muzyczną, ale też sporo mówią o tęsknotach i
potrzebach wyjątkowego artysty. Człowieka, który pomimo swoich słabości
psychicznych i fizycznych do końca swoich dni udowadniał, że charyzmy i głosu
to mu natura nie poskąpiła.
Thanks. :)
OdpowiedzUsuń