niedziela, 2 grudnia 2018

A Star Is Born / Narodziny gwiazdy (2018) - Bradley Cooper




Na początek taki apel do męskiej części potencjalnej widowni wystosuję - Panowie nie idźcie na ten film, chyba że macie w sobie prawdziwą samczą odwagę, by nie wstydzić się łez, bo nawet jeśli uważacie się za zimne głazy to gwarantuję, że kilka kropel uronicie. :) Ta w sumie nieskomplikowana i dokuczliwie wzruszające historia, w dodatku już po raz czwarty reinterpretowana ma w sobie czar, urok i właściwie też całkiem spore ambicje, a potencjał w tym akurat remake’u tkwiący sugeruje, iż nominacje oscarowe się posypią i statuetki niewątpliwie w kilku kategoriach do twórców powędrują. Nawet jeśli mój bardzo entuzjastyczny odbiór obrazu, nieco banalnym finałem został ostudzony, to nie przestałem uważać, co następuje. Lady Gaga naprawdę ma talent i to nie tylko muzyczny ale i ku zaskoczeniu aktorski, bowiem wypada niezwykle przekonująco partnerując już staremu wydze w osobie Bradley’a Coopera - który też w roli zapijaczonego, wspomagającego się na scenie kreską wrażliwca daje radę znakomicie. W dodatku Bradley, to jak się okazuje reżyser z predyspozycjami i już teraz kapitalną żyłką do sugestywnego i nieprzekombinowanego autentycznego kina opartego między innymi o cholernie naturalne dialogi. Kogoś (mam nadzieję, że nie przesadzę, tym bardziej nie zapeszę) w rodzaju następcy Clinta Eastwooda w gatunkowym segmencie, gdzie całkiem prostymi metodami i wybornym wyczuciem tematu, osiąga się zarówno sukces komercyjny i intelektualny. Mnie przynajmniej ten zaproponowany sposób ukazania muzycznego mainstreamu trafił całkiem skutecznie i fajnie korelował z wyobrażeniami i dotychczasowymi doświadczeniami płynącymi rzecz jasna wyłącznie z zaglądania za kulisy przez dziurkę od klucza, którą wszelkie dokumenty i fabuły o najczęściej tragicznych losach gwiazd pierwszego formatu. Oczywistością jest niezaprzeczalnie, że jak wkręcasz się człowieku z talentem, osobowością i charyzmą w świat szołmeńskiego biznesu, to licz się z tym, że będziesz finalnie tańczył jak ci zagrają, choć na początku zapewne dla twojej satysfakcji i w celu uśpienia czujności jeszcze przez chwilę pozwolą ci prowadzić. Puenta jednak będzie gorzka i tutaj wyświetlona w bardzo tragicznej formule. W blasku sławy zostaniesz dla swojego komercyjnego dobra przez fachowców od osiągania sukcesu konkretnie przemielony, a sława zdecydowanie nie ułatwi ci zbudowania harmonijnego związku z partnerem, chociażbyś kochał szczerze i do szaleństwa. W sumie prosta i intensywnie wzruszająca historia w reżyserskiej oprawie Bradley’a Coopera, z przynajmniej trzema muzycznymi hiciorami, okazała się nie tak do końca typowo hollywoodzką produkcją, która (zachowując odpowiedni dystans w ciężarze porównania) mogłaby być zdefiniowana przymiotnikiem zbalansowana i umieszczona pomiędzy Zapaśnikiem Darrena Aronofsky’ego oraz ostatnio ogromnym sukcesem musicalowym Damiena Chazelle’a. Tak to maksymalnie subiektywnie spostrzegam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj