Na początek taki apel
do męskiej części potencjalnej widowni wystosuję - Panowie nie idźcie na ten
film, chyba że macie w sobie prawdziwą samczą odwagę, by nie wstydzić się łez,
bo nawet jeśli uważacie się za zimne głazy to gwarantuję, że kilka kropel
uronicie. :) Ta w sumie nieskomplikowana i dokuczliwie wzruszające historia, w
dodatku już po raz czwarty reinterpretowana ma w sobie czar, urok i właściwie
też całkiem spore ambicje, a potencjał w tym akurat remake’u tkwiący sugeruje,
iż nominacje oscarowe się posypią i statuetki niewątpliwie w kilku kategoriach
do twórców powędrują. Nawet jeśli mój bardzo entuzjastyczny odbiór obrazu, nieco
banalnym finałem został ostudzony, to nie przestałem uważać, co następuje. Lady
Gaga naprawdę ma talent i to nie tylko muzyczny ale i ku zaskoczeniu aktorski,
bowiem wypada niezwykle przekonująco partnerując już staremu wydze w osobie
Bradley’a Coopera - który też w roli zapijaczonego, wspomagającego się na
scenie kreską wrażliwca daje radę znakomicie. W dodatku Bradley, to jak się
okazuje reżyser z predyspozycjami i już teraz kapitalną żyłką do sugestywnego i
nieprzekombinowanego autentycznego kina opartego między innymi o cholernie naturalne dialogi.
Kogoś (mam nadzieję, że nie przesadzę, tym bardziej nie zapeszę) w rodzaju następcy
Clinta Eastwooda w gatunkowym segmencie, gdzie całkiem prostymi metodami i
wybornym wyczuciem tematu, osiąga się zarówno sukces komercyjny i intelektualny.
Mnie przynajmniej ten zaproponowany sposób ukazania muzycznego mainstreamu trafił całkiem
skutecznie i fajnie korelował z wyobrażeniami i dotychczasowymi doświadczeniami
płynącymi rzecz jasna wyłącznie z zaglądania za kulisy przez dziurkę od klucza,
którą wszelkie dokumenty i fabuły o najczęściej tragicznych losach gwiazd
pierwszego formatu. Oczywistością jest niezaprzeczalnie, że jak wkręcasz się
człowieku z talentem, osobowością i charyzmą w świat szołmeńskiego biznesu, to
licz się z tym, że będziesz finalnie tańczył jak ci zagrają, choć na początku
zapewne dla twojej satysfakcji i w celu uśpienia czujności jeszcze przez chwilę
pozwolą ci prowadzić. Puenta jednak będzie gorzka i tutaj wyświetlona w bardzo
tragicznej formule. W blasku sławy zostaniesz dla swojego komercyjnego dobra
przez fachowców od osiągania sukcesu konkretnie przemielony, a sława
zdecydowanie nie ułatwi ci zbudowania harmonijnego związku z partnerem,
chociażbyś kochał szczerze i do szaleństwa. W sumie prosta i intensywnie
wzruszająca historia w reżyserskiej oprawie Bradley’a Coopera, z przynajmniej
trzema muzycznymi hiciorami, okazała się nie tak do końca typowo hollywoodzką
produkcją, która (zachowując odpowiedni dystans w ciężarze porównania) mogłaby być zdefiniowana przymiotnikiem zbalansowana i umieszczona
pomiędzy Zapaśnikiem Darrena Aronofsky’ego oraz ostatnio ogromnym sukcesem musicalowym
Damiena Chazelle’a. Tak to maksymalnie subiektywnie spostrzegam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz