Tony Scott od ponad
sześciu lat na własne życzenie (miał prawo - jego życie, jego wybór – niech spoczywa
w pokoju) wącha już kwiatki od spodu i żeby być szczerym niezbyt mnie jako kinomaniaka to jego
dramatyczne zejście obeszło, bo i człowiek ten mając pokaźny dorobek w
mainstreamowym kinie w ostatnich swych aktywności latach nie nakręcił niczego
interesującego. Faktem jest, iż zawsze doskonale łącząc rozrywkę ze świetnym
warsztatem, nie często popisywał się większą ambicją w sensie treści. Podbijał
oczywiście listy kasowych przebojów i co w naszych polskich okolicznościach ma
swój wymiar sukcesem pachnący, to w Polsacie za sprawą romansu wiecznie atrakcyjnego Toma Cruise'a z dziś już nie tak atrakcyjną Kelly McGillis, z myśliwcem, bodajże F16 w tle, czy drugiej części gliniarskich przygód prze-chuj-zabawnego Axela Foley’a (póki Solorz żyć będzie ;)) swoje dyżurne
miejsce w ramówce mieć będzie. Nie rozpaczam że żadnego akcyjniaka już nie
skręci, idzie przecież młode ambitne pokolenie, ale oddaje człowiekowi należny hołd i mimo, że
krytyka zawsze zasadnie stawiała go gdzieś, co najmniej poziom niżej od brata
Ridley’a, to on też w kilku przypadkach wznosił się ponad typowy popcornem pachnący
hollywoodzki schemat i tak jak w przypadku przede wszystkim Prawdziwego
romansu, ale też poniekąd Ostatniego skauta, Fana, Człowieka w ogniu, czy też właśnie
produkcji która do tych nader błyskotliwych przemyśleń mnie jakimś cudem
natchnęła, serwował coś więcej li tylko mnożącą dochody hamburgerowa rozrywkę. Zawód
szpieg to taki krój a’la James Bond, tylko szyty ze szpiegowskich motywów na maksa poważnie, bez lipy i
ściemy, za to z podobnie spektakularnie nakręconą akcją i rewelacyjnie skrojoną intrygą, z tak
istotnym gęstym od poszlak klimatem. Bo (tutaj bardzo niskie ukłony) Tony Scott
mimo, że był to spec od znakomitego kina sensacyjnego, choć nie zawsze
zachwycającego w stopniu takim na jaki go było stać, to akurat w tym przypadku wyprodukował świetne gatunkowe kino, któremu nic nie można zarzucić. Ogląda się z poczuciem
permanentnego napięcia, bez przestojów czy innych mielizn. Aktorstwo jest wyśmienite
i cały warsztat speców daje ogromną nie tylko wizualnie frajdę. Pitt i Redford niczym syn i ojciec,
tak fizycznie podobni do siebie i teraz z perspektywy czasu z podobną ścieżką kariery i dorobkiem artystycznym. Drogie Panie rzekłbym kapitalne ciacha na
ekranie, ja natomiast powiem faceci z klasą, a za kamerą gość o którym stawiam moją blogerską karierę, podbijając stawkę o pismaczą reputację szybko amerykański przemysł filmowy nie zapomni. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz