poniedziałek, 16 września 2024

Presumed Innocent / Uznany za niewinnego (1990) - Alan J. Pakula

 

Klasyk zasłużony, obecnie jak donoszą portale kulturalne odgrzany pod postacią serialu, w którym Jake Gyllenhaal podobno jak Harrison Ford, Ruth Negga (mam oko od jakiegoś czasu) i Renate Reinsve (mam oko od niedawna) odpowiednio wcielające się w postaci odtwarzane niegdyś przez Bonnie Bedelie i Grete Scacchi. Oryginał więc sobie na tą okoliczność odświeżyłem, choć jako obsesyjny jedynie miłośnik za jednym posiedzeniem konsumowanego długiego metrażu, a żaden fan serialami zarywanych nocek zapewne tego nowego nie sprawdzę. Pretekst jednak bardzo szanuję, bowiem trwam w przekonaniu że Uznany za niewinnego to jeden z najlepszych obrazów szanowanego specjalisty od kryminalnych dramatów z wątkiem sądowym i sam w sobie niegdyś (za małolata sprawdzony) doskonały przykład ciekawego i angażującego kina z przełomu lat 80/90. Fundamentem fachowo skrojona kryminalna intryga, umówmy się raczej bez przegięć/pomysłów z sufitu w których autentyczność w odniesieniu do kontekstu trudno byłoby uwierzyć. Wszystko jest w nimże zadowalająco logiczne i zazębia się, bowiem po pierwsze w scenariuszu ważniejsza od fajerwerkami strzelającej wyobraźni jest przyczynowość reakcji, a po drugie natura ludzka i jej podatność na namiętności - mniej zdrowego rozsądku więcej reakcji chemicznych w mózgu określanych miłością, bądź trafniej pożądaniem. Słaby, podatny na kobiece walory facet i kobieta ambitna, a dalej po zawiązaniu akcji seria konsekwencji kiedy ktoś piękną i zaradną z ********* i **** urażonej (no tak) morduje. Ponadto z dobrym twistem obraz, a to nie zawsze takie oczywiste. Klasycznie udramatyzowane kino w eleganckim stylu i z oczywistym, a jednak tym razem zaskakująco dobrze widzem kręcącym najprzystojniejszym bodaj stolarzem/cieślą w historii Hollywood. Szacuneczek!

niedziela, 15 września 2024

The Men Who Stare at Goats / Człowiek, który gapił się na kozy (2009) - Grant Heslov

 

Nazwiska ach te nazwiska, one niby same nie grają, ale tworzą magię i jeśli dają z siebie chociaż połowę ze swego potencjału, to często wystarczy, a tutaj akurat są i grają w konwencji coenowskiej znakomicie. Gdybym nie wiedział kto stoi za kierownictwem realizacyjnym, to poniekąd pomyślałbym że to film braciszków Coenów, bo fajnie z przymrużeniem temat obrobiony i może taka hybryda się podobać, kiedy wspomniane aktorstwo kapitalnie z nią spójne. Dziennikarz wpada na trop eksperymentalnego oddziału wojskowego złożonego z żołnierzy posiadających rzekomo zdolności paranormalne i się cyrk z rozkminą na grubo zaczyna. Komedia szpiegowska raczej bez hamulców, bowiem abstrakcyjny humor wbija się w klimat pythonowski, więc albo lubisz albo w popłochu zanim ktoś nie zauważy że kompletnie nie trybisz zwiewasz. Bardzo zabawnie publicystycznie o problemach ówczesnego świata, jakie z dzisiejszej perspektywy były tylko preludium do wydarzeń z tu i tam teraz. Satyrycznie lecz nie dla wszystkich i w sumie jeśli mam być szczery, przyznając się do w stu procentach prawdziwych odczuć, to nigdy nie pałałem do bodajże jedynej długometrażowej próby reżyserskiej Faisiliego (Prawdziwe kłamstwa - tak Granta Heslova kojarzę) wyjątkową sympatią - mimo że ona w jakimś stopniu jako kultowa w swoim czasie funkcjonowała. Ja tak mam że Monty zasadniczo tak, a braciszkowie różnie - do opinii stada natomiast zawsze a'la okoniem. :)

sobota, 14 września 2024

Bent Knee - Twenty Pills Without Water (2024)

 

Uskuteczniam rozpoznanie, sprawdzam co to za ekipa, po przypadkowym na ich klip z tekstem natrafieniu. Widzę że Boston, Massachusetts (lubię z kilku powodów) i czytam, iż to żadni nowicjusze, bowiem od 2011 roku albumami częstują, tylko że w stylistycznej, kilkugatunkowej niszy gdzie nie zawsze myszkuję. Art rock, awangarda - barokowy pop, hmmm... Jeszcze nie rozmieniłem, zanim tekst ten powstał co tam dokładnie poszczególne całościowo tym bardziej, a fragmentarycznie nawet poprzednie wydawnictwa zawierały. Słyszę wyłącznie z bieżącego longa nutę i mam kilka skojarzeń natychmiast, kiedy ona mi w głowie gości. Znaczy po pierwsze wokalna charakterystyka, czyli głos niejakiej Courtney Swain, jaki przywodzi na myśl raczej brzmieniem powiązanie z nieoczywistymi zawijasami. Maksymalnie współcześnie poniekąd Tori Gender Bender z Le Butcherettes i Emma Näslund - Gaupa, gdyby szukać tylko po wokalistkach bandów. Historycznie natomiast rzecz biorąc każda babeczka przypominająca sposobem artykulacji legendę w osobie Kate Bush, więc spory wybór gdyby znać szeroko kilkudziesięcioletni dorobek sceny rockowej czy popowej. Muzycznie w zgodzie z opisem z Wikipedii. choć podejrzewam iż Twenty Pills Without Water jest pierwszym albumem w dorobku Bent Knee na którym zespół wchodzi na poziom już stricte dojrzały i daje sobie tym samym szansę zaistnieć nie wyłącznie w świadomości fanów stylistyki, ale szerszej grupy doceniającej jakość muzyki bez względu na przynależność gatunkową. Innymi słowy domniemam że może być to przełom. Bardzo mi leży taka wibrująca muza, która określa też ciekawy kierunek rozwoju, będąc zarazem intrygującą oraz na swój sposób chwytliwą z wyraźnym perspektywicznym duchem. Gdzieś w międzyczasie wpadła mi też w oko między innymi deklaracja o inspiracji Radiohead, ale że ja nadal z rzecznymi nie jestem za pan brat, a jedynie szanuje i wciąż obwąchuję, to mogę się zgodzić, lecz w szczegóły odwagi by się zagłębić nie mam. Dla mnie najzwyczajniej rzecz biorąc bohaterowie tej refleksji nieco gatunkowo egzotyczni są po prostu i coś mnie w tym ich muzycznym pulsie na tyle hipnotyzuje, że postanowiłem przez jakiś czas z Twenty Pills Without Water w kontakcie pozostać, a finalnie być może wcisnąć do kategorii będę obserwował szczególnie. Fajnie odprężająca jest to nuta, a na razie z programu płyty faworyzuję kapitalny Forest, I Klike It, Illiterate i najmocniej Big Bagel Manifesto. Zobaczę co dalszy czas spędzony z Twenty Pills Without Water przyniesie i liczę, że kolejne ich kroki tylko moje zainteresowanie zwiększą. 

czwartek, 12 września 2024

Głupcy (2022) - Tomasz Wasilewski

 

Nie będąc miłośnikiem filmów Wasilewskiego, nie mogę jednak nie ulegać pokusie oglądania jego kolejnych nowych obrazów. Dziwi mnie to tym bardziej, że każdy seans to rodzaj skompresowanego cierpienia i wręcz wprost masochistyczna przyjemność - boję się zatem cholera siebie i o siebie! Możliwe że lubię się nimi krzywdzić ale oceniać nie przestaję w miarę surowo, bo fakt ma gość dobre oko i optycznie każda jego całościowa praca i z operatorem w detalach współpraca, to naprawdę jest wysoki poziom, lecz żeby człowiek równie absorbująco opowiadał, to już nie tak do końca. Proponowana narracja wizualna i tematyka serwuje tak klimat przygnębienia jak i brnięcia w totalnie upodlającą autopsję życia bohaterów, którzy na własne życzenie częstokroć doprowadzili swój świat do takiego depresyjnego stanu. Pamiętam ostatnie dwa głośne Wasilewskiego tytuły i były to filmy idealnie również potwierdzające takowy stan rzeczy, a Głupcy zwyczajnie jak na reżysera, bowiem apatycznie kontynuują konsekwentny pochód jego ścieżką bolesną, portretującą miłość dla postaci bezwzględną. Patrzę, śledzę rozwój wydarzeń i od początku jestem przymuszony aby wszystkiego istotnego się jedynie domyślać i choć niby nie jest trudno, to jednak wciąż z przekonaniem wydaje mi się jestem świadkiem sytuacji, które bez odrobiny złych intencji można nazwać patologicznymi. Konsekwencji decyzji dorosłych ludzi, jacy pod wpływem ekstremalnie niezrozumiałych decyzji świadomie skomplikowali życie nie tylko sobie ale i istotą niewinnym z ich otoczenia najbliższego (no jprdl, przecież niewiele bardziej ekstremalnych wyzwań sobie mogę wyobrazić ponad opiekę nad wyjącym z bólu psychicznego i fizycznego wyrzutem sumienia) i wszystko co taką potworną reperkusją w imię poddania się uczuciu, ale takiemu które właśnie jest bezdyskusyjnie akurat tym razem wbrew naturze i zdrowemu rozsądkowi. Przebił Tomasz poprzednie kontrowersje z hukiem i nie został poklepany przez widzów, ani krytyków za odwagę. 

P.S. Scenografia - ona po seansie pozostaje w pamięci, a w jej centrum wzorzyste tapety, zatem pytam czy Wasilewski chciał trochę nie tylko wizualnie w styl Almodóvara zagrać? Tylko to nie jest południowe, czyli gorąco słoneczne, a bardzo północno-wschodnie zatem tak uroczo też tandetne, ale chłodem jednak mocarnym smaga. Inspiracja hiszpańskim mistrzem to również przyroda, a ja nie powiem że słabo na przykład wyglądają te sceny z kamienicy z widokiem na morze.

środa, 11 września 2024

Petrovy v grippe / Gorączka (2021) - Kiriłł Sieriebriennikow

 

Niezły odjazd (to stricte o filmie) i niezły numer (o sytuacji), gdyż to ostatni chyba ruski film od ruskich (wiem, pieniądz też w nim zachodni) jaki trafił na poziom oficjalnej selekcji Festiwalu w Cannes (konkurs główny), bo chyba póki co trudno sobie wyobrazić że coś kinematograficznego z kraju agresora mogłoby zostać z entuzjazmem oficjalnie w Europie Zachodniej przyjęte. Prawidłowe, bardzo ludzkie zachowanie, nie mam pretensji mimo że rosyjskie (jeszcze wtedy) filmy były często bardzo wysokiej jakości europejskim kąskiem. W sumie brak mi wiedzy co się teraz tam na wschodzie kręci i kto może kręcić, bowiem raz propaganda dwa zamordyzm, więc i prawdziwi wolni chociaż względnie artyści zaistnieć nie mogą. Do rzeczy jednak i zamiast polityki oraz wylewania żalu z pogardą, to o sztuce, choć sztuce z konkretnym kontekstem społeczno-politycznym. Petrovy v grippe jest faktycznie brawurowo zainscenizowanym i imponująco rozkręconym komentarzem. Komentarzem do rzeczywistości rosyjskiej z jak domniemam już lat dwutysięcznych (wiek bohatera), tylko w formie artystycznej i dla usprawiedliwienia jak i zwodzenia w formule lekko surrealistycznej - niemniej jednak bardzo brutalnej prosto na szczenę wyprowadzonym półprostym. Reżyser opowiada historię widzianą niby w malignie i łączy to co podpowiada majacząca wyobraźnia z tym co myślę bardzo realne, lecz wypierane, bo trudne naturalnie do zniesienia. Realia surowe, wymagające - totalna niemal anomia, dzika transformacja, która jak dziś już wiemy zmieniła oblicze tamtej ziemi wyłącznie pozornie. Litry alkoholu, psychiczne zaburzenia jako ucieczka od tu i teraz - traumy postsocjalistycznego radziecko-rosyjskiego miasta. W roli głównej postać ludzka, mimo tego obiektem zjadliwej analizy ojczyzna wielkiej kultury i kraj kompletnej moralnej degrengolady. Przemocy i beznadziei na co dzień, a bujanie w chmurach intelektualnego artyzmu od święta. Prania mózgów na poziomie mega zaawansowanym i frustracji zinternalizowanej jako najbardziej zwyczajnej cześć osobowości na spółę z wtopioną w jej strukturę mentalnością niewolnika. Czy to Rosja carska, ZSRR czy dzisiejsza żałosna rosyjska federacja, żadna jeśli idzie o pryncypia różnica - tylko otoczki czasowo nieco różne. Mądre, głębokie i w nieoczywisty sposób błyskotliwe, a do tego świetnie wyreżyserowane kino – kompletnie nie dla każdego, stąd prewencyjnie odradzam. :) Mógłbym ponadto kąśliwie napisać, że Ari Aster robiąc Bo się boi nie omieszkał się na nim wzorować, ale nie wiem - kto go tam wie, jednak ja czuje tutaj podobny vibe, szczególnie w tych podróżach do dzieciństwa, tudzież zerkając zahipnotyzowany w głąb quasi trójwymiarowego plakatu, aczkolwiek skrajnie różna mentalność miejsca zmienia radykalnie punkt widzenia i siłę oddziaływania. Zmienia! Fakt!

P.S. Podobało mi się jeszcze w jaki sposób żyje tutaj światło. Sztuczne intensywne, wyraziste światło, w świecie brudnej szarej egzystencji. Fajnie, że nie zapomniałem tego dodać. :)

wtorek, 10 września 2024

Kobieta z... (2023) - Małgorzata Szumowska, Michał Englert

 

Kolejny film Szumowskiej, a tym bardziej jeśli to po polsku film Szumowskiej, to ja się już boję, gdyż można się spodziewać poniekąd lekkiego dziwoląga, bo akurat Małgośka to konteksty historyczne nasze ojczyźniane nie do końca tak biegle wplata. Stąd raczej zamiast subtelnych odniesień spodziewałem się po raz wtóry grubego ociosania. Szumowska zawsze ambitnie, zawsze podejmując trudne tematy, bądź stając w obronie uciemiężonych i nie można o jej obrazach powiedzieć że nie są jakieś, ale nie ma co prawdy zaklinać, Polską rzeczywistość jaka istotnym tłem, ogarnia raczej stereotypowo - wedle takichże niestety potocznych znaczeń. W najnowszym swoim obrazie myślę nie odcina się od tego rodzaju rutyny, ale i pozornie bardzo ważne tło społeczno-historyczne nie odgrywa tu nazbyt chyba zasadniczej roli. Ono jest, ono ma wpływ niebagatelny (schyłek peerelu, transformacja, dzikie lata przełomu wieków i wreszcie zeuropeizowanie względne), ale raczej jego charakter i oddziaływanie wplecione tym razem bez totalnej łopatologii praktycznej. Mimo to towarzyszący jej po raz pierwszy w roli współreżysera Michał Englert w oraz nasza młodsza eksportowa Agnieszka Holland po tymże konteksto-tle jednak tylko się świadomie prześlizguje, a winę ponosi lichy scenariusz, lub może jego konstrukcja chroni zapędy reżyserki przed przerostem czegoś w rodzaju "pojęcie mam liche, ale będę udawała iż jestem ekspertką". Koncentracja z konteksto-tła historycznego zostaje w miarę właściwie przeniesiona na przeżycia emocjonalnego bohatera/bohaterki i jego/jej zaburzeń (jakby chciała konserwa) tożsamości seksualnej, czy jak woli postępowa centro-lewica błędu natury poprawianego przez człowieka. Emocjonalnie wygląda wszystko jak na "szumowczyznę" całkiem przekonująco, ale naprawdę to zasługa dobrej obsady i w tym segmencie przeżyć dziać się zaczyna dopiero w konsekwencji rozwoju wydarzeń, z biegiem czasu i ha ha wraz ze zmianą aktorów - czy płynną, jednakże mam wątpliwości. Joanna Kulig potrafi także w tym przypadku wejść w szarżę i kiedy wchodzi w akcję stanowczo, a robi to tym razem ilościowo oszczędnie, jest zarazem gorąco i lodowato, tak że być może ciary i poty zarazem. :) On Andrzej/Alina Mateusz Więcławek jest aktorsko przygotowany bez zarzutu, jednak wbicie się w jego postać Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik zrywa ograniczenia i okoliczności targają rolą i często wpychają siłą rzeczy aktorkę na bandę, a ona robi takie figury, że unika po bandzie zjazdu. Innymi słowy pierwsze dwa kwadranse są tylko preludium do właściwych półtorej godziny filmu, w którym Szumowska dzięki zaangażowaniu odpowiedniego warsztatu aktorskiego robi prawie bardzo dobre kino. Strasznie mi przykro (niech to szlag po raz enty) kino które szkoda że sama psuje jakimiś w tym przypadku akcjami typu kompletnie przegiętej epizodycznej zmiany głosu, tudzież tym paradokumentalnym nieco fragmentem z autentycznym spotkaniem osób po tranzycji. Uważam że jedno jest groteskowe, a drugie wyraźnie nie spina się z pozostałym właściwym obrazem - jest wciśnięte jakby na siłę i w sumie zagrane przez przygotowany warsztatowo skład wypadłoby paradoksalnie bardziej naturalnie. Najgorsze jednak, że powstał film bez mocnego rytmu, jakby kilka razy pobudzany, który co już naj najgrosze, nie wiem czy dobrze w kraju alergii na inność przysłuży/przysłużył się sprawie - niekoniecznie przez sugestywny tytuł prowokujący. Na Szumowską bodaj Ci do których powinien trafić i potrząsnąć ich człowieczeństwem mają myślę alergię. Do pewnego stopnia ich rozumiem - kompletnie się jednocześnie z ich światopoglądem w sprawie nie zgadzając.

poniedziałek, 9 września 2024

Anciients - Beyond the Reach of the Sun (2024)

 

Heavy-progressive-sludge metalowi Kanadyjczycy po ośmiu latach powracają z nowym składem i studyjnym longiem, a ja w międzyczasie niemal zdążyłem zapomnieć o ich istnieniu, szczególnie iż w kategorii gatunkowej w jakiej rzeźbią ich miejsce w międzyczasie zajęli Szkoci z Dvne, wydając podczas ciszy z obozu Anciients trzy albumy, z których dwa ostatnie poznałem i mocno do serducha przytuliłem. Za powyższy stan rzeczy, że wyżej cenię Dvne niż Anciients wpływa także fakt najzwyczajniej dwa poprzednie krążki ekipy zza oceanu były dobre, ale jednak bliżej im do materiałów bardzo porządnych niż w jakimkolwiek stopniu wyjątkowych. Kiedyś o nich pisałem że to najjaśniej spoglądając i opisując hybryda Opeth, Mastodon oraz Enslaved - tyle że z żadnym z powyższych jednak równać się nie mogą pod względem wyobraźni muzycznej, bowiem ani Heart of Oak, ani też Voice of the Void nie potrafiły zaskoczyć i zafascynować na maksa, a tylko wzbudzić odruch przyznający im poprawną klasę. Dzisiaj robię odsłuchy Beyond the Reach of the Sun i podobne przekonanie mnie nie opuszcza, pomimo że znajduję tutaj tak fragmenty jak i całe kompozycję jakie tak skupiają uwagę, jak i zasługują na oklaski, kiedy intensywne pasaże fajnie współgrają z przemyślanymi harmoniami. Całościowo mimo wszystko płyta wypada tylko poprawnie i nie czuję w sobie działania siły do niej przyciągającej. Może gdybym za sprawą nieznajomości wspomnianych powyżej gigantów nie był świadomy jakie przekozaczne łamańce w gatunku można skomponować i jak zahipnotyzować w przypadku Dvne, porywając współbrzmieniami melodii i siły, to zapewne nowy materiał Anciients zrobiłby na mnie większe wrażenie. Poza tym musieliby jeszcze coś zrobić z tymi czystymi a'la chóralnymi zaśpiewami, które brzmią przeciętnie, bo raczej mdło, a to niby drobiazg pośród wielu czynników konstytuujących styl Kanadyjczyków, ale jednak szczegół wysunięty na front walki o przychylność słuchacza. Może gdyby w przyszłości poszli w kierunku zamykającego program In The Absence of Wisdom (szukam chyba zbyt na siłę), bądź najbardziej Candescence, czyli w moim przekonaniu pod względem spójności dopracowanego mega przednio numeru, mógłbym zobaczyć w nich to czego na razie nie dostrzegam. Ale to numer instrumentalny, a ja lubię wokale więc...

niedziela, 8 września 2024

Vampire humaniste cherche suicidaire consentant / Humanitarna wampirzyca poszukuje osób chcących popełnić samobójstwo (2023) - Ariane Louis-Seize

 

Cóż, spodziewałem się więcej, co wynikało z treści ochów dostępnych w rekomendacjach, a trafiła się realnie opowiastka niby ambitna ale której (gdybym był nieco złośliwy) bliżej do Rodziny Adamsów, czy tego co kiedyś odwalił Julek Machulski i nie dało się tego badziewia potwornego zdzierżyć. Poniekąd na szczęście tylko kicz, o czym za moment już poniżej, gdyby już teraz ktoś w popłochu czmychał, nie chcąc na jakąkolwiek puentę której akurat nie będzie, czy zmianę znaku ocennej retoryki poczekać. :) Humanitarnej wampirzycy z tymi wymienionymi (gdyby ta złośliwość) jako uzupełnienie do twarzy, ale nie kropla w krople bliźniacze te produkcje, gdyż “wampirzyca” bazuje na dość oczywistym ale nie błahym pomyśle i chciałaby być jednak poważną lirycznie psychologiczną opowieścią o niedopasowaniu do otoczenia i wymagań, odrzuceniu itd. Romantycznie liryczną historią w mrocznej poświacie, bardziej kompletnie ujmując, a jest filmem młodzieżowym i grzecznym, bez czegoś intrygującego. Pomiędzy wspomnianymi a „wampirzycą” mimo momentami mocno osłabiającymi, bo kojarzącymi się tandetnie fragmentami, jest przepaść znacząca, bo niepoważnie o niepoważnych, a lekko z dystansem o poważnych to co innego w rzeczy samej. Ta atmosfera w trakcie seansu zaczyna być w sumie względnie urokliwa, jednak raczej zapętlanie się w banałach o nastoletniej psychice i gonienie w kółeczko oraz nie zaskakiwanie czymkolwiek powoduje, że uczucie tracącego na intensywności, ale jednak rozczarowania mnie nie opuściło do końca. Co w zasadzie ciekawe, bowiem prócz znajomości całkiem wysokich ocen Humanitarnej wampirzycy, to zupełnie nie wiedziałem czego po filmie którego najciekawszym momentem zaprezentowanie tytułu się spodziewać.

P.S. To jakby dwa obrazy w jednym. Głównie na otwarcie nic, a na rozwinięcie i częściowo na zamknięcie całkiem znośne coś.

piątek, 6 września 2024

The Cotton Club / Cotton Club (1984) - Francis Ford Coppola

 

Swingujący jazz tutaj równoprawnym bohaterem, wraz z klasycznie, nie tylko przez pryzmat miłości nazbyt romantycznie odbieraną gangsterską lat dwudziestych. Prohibicja i interesy półświatka, zdobny styl Coppoli, gwiazdorska obsada - czy mogło się zatem nie udać? Mogło i poniekąd obok klapy finansowej artystycznie też się nie udało, bowiem sporo się dzieje, widz absolutnie się nie nudzi, bawiąc się nawet jeśli nie gustuje w gatunku całkiem dobrze, jednak oczekując kina zawiłej, konkretnie mocnymi kontekstami społeczno-obyczajowymi dopieszczonej akcji po linii najsławniejszej produkcji Coppoli, to się zawiedzie, gdyż tak sobie kombinuje i z akrobacji myślowych uskutecznionych wychodzi mi, że Cotton Club jest tym w Coppoli filmografii, czym New York New York w filmowej spuściźnie Scorsese. Bliżej bowiem im obydwu do niekoniecznie dobrze wyczutych standardów musicalowych, niż w pierwszym przypadku wspomnianej gangsterki z szalonych lat dwudziestych, a w drugim ambitnego dramatu obyczajowego. Zgadzam się także z opinią, że Cotton Club został przeestetyzowany i popchnięty bez hamulców w stronę szołmeństwa, gdzie nie liczy się realizm oparty na logiczności następujących po sobie wydarzeń, będących skutkiem zachowań i postaw bohaterów, a miast tego wszystko podporządkowane jest wizualnej ferii - nie ma co się oczekiwać, że pod publiczkę. Proszę jednak abym nie był źle zrozumiany - ja widzę w tym pasję i wyobraźnię, a i pieniądz zapewne jak na owe czasy przeokrutny, lecz ten świat wykreowany, mimo że bardzo wdzięczny do filmowej obróbki, w tym przypadku nie spiął się z moimi oczekiwaniami fabularno-scenariuszowymi. Za mało ognia, za dużo przepychu – co jest w sumie częstą przypadłością musicali czy jak w tej sytuacji quasi musicali. 

P.S. Coppola zrobił jak chciał, albo chciał zrobić jak sobie zakładał. Stawiam na ten drugi scenariusz. 

czwartek, 5 września 2024

Sleeper / Śpioch (1973) - Woody Allen

 

Slapstickowe, futurystyczne, z początku kariery oryginalne nawet jeśli poniekąd zapożyczane kino Allena. Jedna z pierwszych i od razu skutecznych allenowych prób w branży zabłyśnięcia i patyczak tutaj taki uroczo smarkaty, czyli Woody jeszcze bardziej energiczny, jeszcze bardziej w swoim dowcipie dosadnie błyskotliwy i nie biorący jeńców w kwestii poglądów polityczno-społecznych, które ze swadą (czytaj płynnością i potoczystością) krytykował, bo się z nimi maksymalnie świadomie nie zgadzał, ale robił bekę nie tylko z konserwy żeby może było dla równowagi, a może bardziej, że z prawej czy lewej skrajności kupa śmiechu. Allen aktorsko wyborny, popisowy wręcz choreograficznie i nawet jeśli oglądany obecnie, to charakterystycznymi pozami z dzisiejszej perspektywy niezaskakujący, to mimo to bezdyskusyjnie genialnie sugestywnie porywający. Temat hibernacji, około "co by było, gdyby się w przyszłości obudziło?" temat oklepany, ale w tym przypadku bardzo jakiś i bardzo zapadający w pamięć, rzekłbym wybijający się spośród konkurencji. Allenowska bardzo mało dosłowna popularno-naukowa, w sensie mega umowna, maksymalnie zdystansowana i przekozaczna tym samym (orgazmotron) komedia/satyra, zrealizowana po taniości lecz z pomysłem dekoracyjnym, więc plastycznie za bardzo nie miało się tutaj co zestarzeć, skoro już wtedy wyglądało z założenia groteskowo. Ponadto dla odmiany świetny poważny też materiał do analizy historycznej, bowiem sporo powyżej podkreślonych i w fundamencie scenariusza przemyconych odniesień do amerykańskiej ówczesności i pod warstwą satyrycznej swobody błyskotliwej analizy, jak i wreszcie co podpowiada opis z plakatu fajny, bo przekomarzający się z widzem romansik. Bowiem najbardziej to Diane Keaton przecudna, osobowościowo i fizycznie zniewalająca. Przecudo przeuroczo się złoszczące - taką uwielbiam i teraz sobie uświadomiłem, że przed mi najdroższą Carey Mulligan z Inside Llewyn Davis tylko Diane na pierwszym stopniu pudła do zakochania mógłbym postawić. :)

środa, 4 września 2024

Honkytonk Man / Droga do Nashville (1982) - Clint Eastwood

 

Bez silniejszych emocji w jakimś sensie ta ballada - kino drogi podług archaicznych kinowych zasad sklecone. Średniak od Eastwooda, który to średniaczek wygrywa jednak i zdobywa sympatię moją, gdyż kojarzy mi się dobrze z innymi produkcjami legendarnego Clinta, które może obiektywnie nie zawsze są oceniane najwyżej, ale subiektywnie jeśli ktoś ceni kino “niby nic się nie dzieje, a jednak” może być uznane za całkiem urocze. Niedzisiejsze, niegdysiejsze takie, z epizodami, ze scenami w zadzie pozostawiającymi współczesną polityczną poprawność - dzisiaj epizod burdelowy by nie przeszedł. Fajny wujo, trochę nieodpowiedzialny wprowadza dojrzewającego siostrzeńca w szerszy świat, pokazując mu taki przed jakim rodzice chcieliby go ochronić, a łebek puszczony w tą ryzykowną drogę, bo ma pilnować stryjka, niby chronić żyjącego luźno przez jego uzależnieniami. Fabuła z lekka naciągana i sumie wyszło jednak ja ta tytułowa piosenka - niemiłosiernie rzewnie i dość nudno, a ja będę pamiętał przede wszystkim bo raz kultowy Maurice Minnifield z Przystanku Alaska (ktoś, coś?), dwa synuś Clinta Kyle, który finalnie poszedł w ambitna muzykę, a nie aktorstwo i wreszcie tragiczne bo krótkie późniejsze losy Alexy Kenin, grającej Marlene. Ponadto klasycznie po swojemu Clincior, ładne też te wszystkie gabloty i ładnie ogarnięte realia czasu oraz miejsca, ale scenariusz bez tej mocy emocjonalnej jaką szczególnie filmy Clinta pomiędzy późnymi ejtisami, a drugą dekadą nowego millenium nieomal za każdym razem zachwycały. Każdy Eastwooda reżysera fan nie pozbawiony odruchu zdrowego krytycyzmu przyzna mi rację. :)

wtorek, 3 września 2024

Blaze (2022) - Del Kathryn Barton

 

Gdyby zamiast jedynie dawać w sieci przestrzeni rekomendację, ktoś dodałby że to co zobaczę będzie bolało, to pewnie bym omijał, tym bardziej że na tytuł nie czekałem, bo nie znalem absolutnie twórczości osoby za kształt estetyczny Blaze odpowiedzialnej. Ktoś gdzieś napisał, a ja na tą wypowiedź trafiłem – zaintrygował najzwyczajniej przekonując finalnie, a ja teraz szczerze pisząc mam bardzo mieszane odczucia, bowiem temat budzi obawę bądź wprost lęk i sposób jego opracowania jak się okazuje powoduje dziwnie miast poczucia niepokoju bardziej konsternację, a nawet irytację, że fantazja scenarzystkę i reżyserkę nazbyt poniosła, chociaż swoboda interpretacji naukowo nadal niezbadanej, bo psychologicznie osobistej sytuacji nie podlegająca jest dyskusji. Przeżywanie traumy przez dziecko którego umysł naturalnie ucieka w świat fantazji nie może mieć ścisłych ram i dowiedzieć się wprost jak takiż proces wygląda praktycznie niemożliwe – gdybamy i tyle. Tylko że jedno to pomysł fabularny i koncepcja tematyczna, a drugie sposób realizacji, jaki tutaj pozbawiony czucia - raczej artystycznie męczący. Ciekawe składniki, jednak sposób przyrządzenia ciężkostrawny. Rytm chaotyczny, jakby z pozlepianych bez aranżacyjnego flowu elementów. Coś co mogło być czymś znacznie bardziej angażującym, okazało się mimo kilku czynnikowy godnych powściągliwych komplementów, niestety przeciętną próbą osiągnięcia wysoko ambitnego celu. Mnie rozczarowało, bo wmówiono mi ze przeżyję kinowe doświadczenie bardziej duchowo przemyślane. Poniekąd zszokowało, tak samo zniesmaczyło i przez cały seans praktycznie odpychało. Mnie!

poniedziałek, 2 września 2024

Jack White - No Name (2024)

 

Sobie Jack wymyślił, że z zaskoczenia i że w atmosferze tajemnicy - cholera wie na jakich nośnikach i czy w ogóle. Jakieś akcje w sklepach płytowych sieci  Third Man w trzech znanych miastach, takim sławnym Londynie i takich Detroit oraz Nashville amerykańskich z tego co nety pisały fani dostawali vinyle podpisane jedynie No Name, bez opisów indeksów - ale za darmo. :) Potem już raczej względnie normalnie krążek bardzo niebieski pojawił się w obiegu i już na pełnej zaczął przyciągać uwagę nie tylko formułą promocji, ale swoją zawartością, bowiem najnowszy album Jacka jest archaicznie ognisty, czyli zawiera sto procent drapieżnego rocka w rocku. Bliżej No Name do tradycji The White Stripes niż wszystkiego innego wypuszczonego pod imiennym szyldem, co stanowi z pewnością mega zaskoczenie, ale umówmy się dla stęsknionych maniaków rzeczonego duetu to żaden powód do utyskiwania, a naturalnie sytuacja spełniająca ich wieloletnie marzenia. Każda kompozycja z nowego longa to tak pokłonienie się sobie samemu z okresu startowego jak oddanie hołdu wszystkim największym tuzom z pierwszego jak i tak drugiego czy trzeciego rzędu zespołom rockowym z czasów brytyjskiej rockowej prosperity. Oczywiście Stonesi, Zeppelini (przecudny i kozaczny Archbishop Harold Holmes) się nasuwają, ale i te ekipy o których gdzieś historia przez lata zapomniała, a jakie przykładowo zostały niedawno poniekąd opisane w formule encyklopedycznej w pracy Ra'anan Challeda "W bocznej ulicy". Piszę o tych wszystkich wspaniałych zespołach jakie (to dla wtajemniczonych) disc jockey jako rozgrzewkę puszczał przed około dziesięcioma laty na jednej z tras koncertowych Rival Sons. Pamiętam doskonale jak mnie ekscytowały te numery lecące z siedmiocalówek (7") i innych raczej mało znanych ówczesnym pocztówek muzycznych. Coś fajnego i ciekawego, a ja właśnie zawartość No Name tak sobie kojarzę i przywołuje ona bardzo miłe wspomnienia. Jest niby inaczej niż na maksymalnie eksperymentalnych krążkach poprzednich (niby tak, niby nie), które mnie jednocześnie kręciły i odpychały, bo przyznaje można było mieć wrażenie iż panuje tamże inspiracyjny bałagan. Powalały na kolana co niektóre motywy i rozwinięcia ichże, ale też wystawiały mnie na sprawdzian cierpliwości, gdy kombinowanie posunięte było zbyt daleko i nazbyt niezrozumiale numery ewoluowały. No Name od początku do końca jest spójny i ekscytujący, zatem ja włączam już jego natychmiast do faworytów ostatnich miesięcy, a być może i za pstryk kończącego się 2024 roku. Na koniec jeszcze wyjaśnię, bowiem każdy kto się tu na blogaska zaplątał zasługuje na szczerość i prawdy zakamuflowanej wyłuszczenie, że niby No Name jest inne, a jednak słychać, że to White solowy, a nie duetowy czy grupowy, bo zmieniły się priorytety udziwnionego na rzecz surowo klasycznego, ale nie zmienił się ogólny flow. Ja przynajmniej nie miałbym problemu aby to nowe postawić obok White'owego starszego. 

niedziela, 1 września 2024

One Life / Jedno życie (2023) - James Hawes

 

Jeśli nie znasz szczegółów otaczającej podłości, to sam ogół wiedzy nie powoduje że nie radzisz sobie z ciężarem tejże. Jeśli nie poznasz osobnych historii z tych tysięcy istniejących, to wiedza że czyjeś okrucieństwo powoduje czyjeś cierpienie, a ty możesz jemu w jakikolwiek skuteczny względnie sposób przeciwdziałać, nie będzie Ci spędzała snu z powiek. Łatwiej zatem trzymać się na dystans i przytłaczająca większość z nas (podnoszę rękę) naturalnie taką strategię przyjmuje, obawiając się, iż nie udźwignie odpowiedzialności mentalnie i praktycznie fizycznie, a tylko bardzo mały procent jest zdolna do heroizmu w walce z potwornościami które człowiek człowiekowi czyni. Dotyczy takiż mechanizm codziennych drobnostek, tak samo jak ekstremalnie wszystkich wojennych sytuacji, a w naszej polskiej rzeczywistości najbliższym sumieniu wydarzeń z czasów hitlerowskiej okupacji oraz współcześnie tego co na wschodzie uroił sobie kolejny dotknięty obłędem autorytarny przywódca. Przyglądając się historii Nicholasa Wintera (przekonujący Hopkins i równie rzetelny w roli Johnny Flynn) myślałem automatycznie o wydarzeniach tak na granicy białoruskiej jak i ukraińskim eksodusie i wszystkim tym na co narażeni są ludzie jacy pochodzą z miejsc konfliktów - marząc zazwyczaj jedynie o bezpieczeństwie w miejscu gdzie mogliby żyć spokojnie i zabezpieczyć takież własnym dzieciom. Nie wiem czy wprost można porównywać te konteksty i praktyczne wymiary, ale wiem że z perspektywy funkcjonowania w poczuciu względnego spokoju nie mogę też deprecjonować wartości życia jakiegokolwiek i bez praktycznego doświadczenia jednoznacznie określać powagi konkretnych warunków. Wstęp przydługi lecz takie skojarzenio-odczucia mi towarzyszyły i się sam ze sobą nimi dziele, gdyby kogokolwiek one nie interesowały i nie przymuszam a jedynie zachęcam, aby także swoje sprawdzić pogłębiając osobistą wiedzę o przytoczony w Jednym życiu przypadek. Obejrzeć najzwyczajniej któregoś komfortowo leniwego popołudnia bardzo klasyczny i bardzo szlachetny obraz, który z natury jest czymś w rodzaju emocjonalnego quasi szantażu, jednakowoż wobec jakiego nie mam odrobiny pretensji że łzy wymusza, bowiem czyni to z umiarkowanym pretensjonalizmem i przede wszystkim ze szlachetnymi intencjami, podkreślając także kluczowe pryncypia, nie gmatwając kwestii rozterek nadmiernie. Podpowiem przed seansem, iż Nicholas Winton był kimś w rodzaju brytyjskiego Schindlera pomagając uratować setki młodych istnień, poprzez pomoc w wywiezieniu żydowskich dzieci z okupowanych terenów Czechosłowacji w roku 1939 i oddając je pod opiekę brytyjskich rodzin, w założeniu przysposabiających je na czas wojny. W dwóch okresach obserwujemy wydarzenia, właściwego z roku 39-ego oraz wspomnieniowego z bodaj połowy lat osiemdziesiątych, gdy działalność Wintona zostaje szeroko upubliczniona dzięki ówczesnym mediom. W zasadzie to wszystko co podpowiem - reszta to już bowiem silne uczucia wywołujące wzruszenie. Nie byłem w stanie przed nimi uciec i uważam, iż należy je zachować dla siebie. 

Drukuj