wtorek, 24 września 2013

Audioslave - Audioslave (2002)




Soundgarden w 1997 roku odszedł do historii, a Rage Against the Machine wkrótce potem osierocony przez Zacka de la Rocha poszedł w ich ślady. Smutek po utracie tych formacji mnie ogarnął, przerwany wraz z radosną nowiną, iż części składowe tych grup siły połączyć postanowiły by atak pod nowym szyldem przypuścić. Panowie Cornell, Morello, Wilk i Commerford prezent wyborny mi zrobili łącząc zadziorną, bujającą stylistykę znaną z krążków R.A.T.M. ze stonerowym piachem oraz nietuzinkowym głosem Soundgarden. Już otwierający Cochise daje ogniem i niepodrabialną riffową Morello wirtuozerią, a później już tylko co najmniej równie doskonale lub lepiej nawet jest. Począwszy od rytmicznie kołyszących wycieczek, przez żywiołowe, drapieżne uderzenia, a kończąc na niemal balladowych perełkach. Ta płytka pozwala odjechać w pustynne pejzaże, prerii zakurzone przestrzenie czy przenieść się w góry skaliste malowniczo skąpane w czerwieni zachodzącego słońca. Niczym odjechana, beztroska jazda oldschoolowym muscle carem z klipu do Show Me How to Live – taka prawdziwie męska przygoda w bezkresie, w towarzystwie wybornych dźwięków płynących z kaseciaka, kilkuset konnej maszyny i nieposkromionej przyrody. Szacunek mój do tej produkcji ogromny z każdym kontaktem potwierdzany. Przybyli, solidnie namieszali i co najważniejsze zwyciężyli – dając prztyczka w nos wszystkim tym, którzy w takich gwiazdorskich ansamblach wyłącznie skok na kasę węszą. Jak takie kapitalne albumy się robi to jak najbardziej wymierne korzyści finansowe się należą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj