Soundgarden w 1997 roku odszedł do historii, a Rage Against the
Machine wkrótce potem osierocony przez Zacka de la Rocha poszedł w ich
ślady. Smutek po utracie tych formacji mnie ogarnął, przerwany wraz z radosną
nowiną, iż części składowe tych grup siły połączyć postanowiły by atak pod
nowym szyldem przypuścić. Panowie Cornell, Morello, Wilk i Commerford prezent
wyborny mi zrobili łącząc zadziorną, bujającą stylistykę znaną z krążków
R.A.T.M. ze stonerowym piachem oraz nietuzinkowym głosem Soundgarden. Już
otwierający Cochise daje ogniem i niepodrabialną riffową Morello wirtuozerią, a
później już tylko co najmniej równie doskonale lub lepiej nawet jest. Począwszy
od rytmicznie kołyszących wycieczek, przez żywiołowe, drapieżne uderzenia, a
kończąc na niemal balladowych perełkach. Ta płytka pozwala odjechać w pustynne
pejzaże, prerii zakurzone przestrzenie czy przenieść się w góry skaliste
malowniczo skąpane w czerwieni zachodzącego słońca. Niczym odjechana, beztroska
jazda oldschoolowym muscle carem z klipu do Show Me How to Live – taka
prawdziwie męska przygoda w bezkresie, w towarzystwie wybornych dźwięków
płynących z kaseciaka, kilkuset konnej maszyny i nieposkromionej przyrody.
Szacunek mój do tej produkcji ogromny z każdym kontaktem potwierdzany. Przybyli,
solidnie namieszali i co najważniejsze zwyciężyli – dając prztyczka w nos wszystkim
tym, którzy w takich gwiazdorskich ansamblach wyłącznie skok na kasę węszą. Jak
takie kapitalne albumy się robi to jak najbardziej wymierne korzyści finansowe
się należą!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz