Dzieło to kompletne, zamknięte kapitalnym finałem. Perfekcja w najdrobniejszych detalach, wirtuozeria w posługiwaniu się narzędziami dla uzyskania pasjonującego efektu. Każdy kadr zbudowany z precyzją, sceny dopieszczone z idealnym wyczuciem egzystujące na granicy ciszy i gwałtu. Brak gotowych interpretacji, pośrednie poszlaki tropem do odnalezienia sensu, między wierszami, w gestach i spojrzeniach emocje ukryte. Pulsująca siłą żywiołu emocjonalna uczta, pod powierzchnią minimalizmu środków głęboko skryta. Czysta poezja dla spragnionych kina nietuzinkowego, wstrząsająca i wzruszająca zarazem. Idealna symbioza obrazu, dźwięku i warsztatu aktorskiego, z muśnięciem trudno definiowalnego geniuszu reżysera. Pejzaże zachwycają, oszczędnie treściwa i jak zawsze w przypadku obrazów Andersona awangardowa oprawa muzyczna intryguje, a rola Daniela Day Lewisa wyborna o znamionach majstersztyku! I oczywiście fundament w historii opowiadanej zawarty. Walka o rząd dusz tutaj w przekonaniu moim osią dla wydarzeń, pasja ewoluująca w obsesje. Dwie kluczowe postaci, których dążenie do założonego celu metodyczne. Cele ich pozornie zbieżne, jednako w zaistniałych okolicznościach wykluczające współpracę. Hipokryzja i szaleńcza indywidualna ambicja genezą konfliktu. Całość klamrą spięta w finałowych porywających scenach kumulująca emocje tak intensywne, iż chłonięte niemal wszystkimi zmysłami. Twardy człowiek w nich w roli głównej, jednak zupełnie inna ich wymowa. Bezradność wobec autonomii syna, słowa które bezlitośnie chłoszcząc przełamać rezerwę, dystans mają. Jednak miłość ogromna pod twardą skorupą utrzymywana, latami pracę swą skutecznie wykonała, by w synu spory pierwiastek ojca zaszczepić. I na drugim biegunie upokorzenie upadłego kaznodziei, którego duma finalnie do psiego skomlenia sprowadzona. Dzieło wybitne, ponadczasowe, ikona wręcz! Wspomnicie w przyszłości me słowa. Cytując Daniela - I'm finished - a w tle płynie wieńcząca ucztę muzyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz