Ludzie o stalowych charakterach tu bohaterami, ofiary białego człowieka co wyższość swą w tak prymitywny sposób ówcześnie zamanifestował! I tyle by było w temacie, merytorycznej przedmowy do konfrontacji z tym obrazem, bo temat już wielokrotnie na ekranie przerabiany i chyba tylko dla półgłówków, którym się wydaje, że Afroamerykanie z Harlemu pochodzą, ;) obcy czy zaskakujący. Historia oczywista, jednak w sposób niezwykle sugestywny ukazana. Bez żenującego, tandetnego patosu czy taniej ckliwości z istotą w centrum, znaczy meritum sprowadzonego do ludzkiej udręki, cierpienia znoszonego pokornie, które i tak gwarancji na przeżycie nie dawało. Frustracja tak łatwo przelewana na istoty z definicji w tych okolicznościach bezbronne na tyle intensywna, że wszelka ich słabość, czy jakiekolwiek nieposłuszeństwo bezwzględnie karane. Bez perspektyw, bez szans na realną niezależność, w muzyce odnajdowali szczątkowe poczucie wolności. Nie dziwi zatem, że tyle serca i emocji w tych rdzennych "czarnych" dźwiekach zawarte. Kapitalnie uchwycił to Steve McQueen czyniąc je bohaterem równorzędnym postaciom. One oszczędne, często na równi z wymowną ciszą egzystujące, sprowadzone zarówno do kilku prostych, niepokojących akordów jak i subtelnej, wrażliwej, czy też pełnej wewnętrznej siły wokalnej ekspozycji. W detalicznie z precyzją przygotowanej autentycznej scenografii wstrząsający dramat się rozgrywa, on tak wyrazisty, iż ból, cierpienie dotkliwe - fizycznie niemal odczuwalne. Siła sugestii ogromna by na widza to poczucie przenieść!
P.S. Wiem! Tu biały nie tylko w roli kata występuje, a nawet proporcje na korzyść w miarę prawych białasów się przechylają. Co jednak mam zrobić, że stężenie tych negatywnych postaw tak monstrualne, że takie druzgocące odczucia finalnie wobec bladolicych we mnie wzbudzone - a może utwierdzone!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz