Miało być tak pięknie, miało być
tak cudownie! Mustasch miał powrócić do formy, jaką prezentował na początku
swej kariery. Tak sobie to ubzdurałem i z pełnym entuzjazmem na realizacje tego
planu oczekiwałem. Niestety nadzieje moje płonne się okazały, a ta ekipa zza
Bałtyku nieskłonna do spełnienia mych zachcianek. Poszli własną, autorską ścieżką
i kurs na pewną innowacyjność w obrębie wyznawanej, jedynie słusznej ;) rockowej stylistyki
obrali. Przyznać muszę, że pomimo niespełnienia marzenia by solidnie znów
zaczęli łupać soczystego rocka na stonerowym zawieszeniu, oszczędzili mi tak
płaskiego oglądu materiału jak w przypadku Sounds Like Hell, Looks Like Heaven było. Zamiast banalnej,
zbytnio na plagiatach opartej przebojowej do bólu formy, Thank You for the
Demon więcej jadu i surówki oferuje. Rzecz jasna, nadal jest to rock na
oczywistych fundamentach zbudowany, jednako sznyt aranżacyjny jakim pocięty dosyć
skutecznie pewne szablony łamie. To chwytliwa rzecz jasna nadal muzyka, ale na
tyle zręcznie poszarpana, że miałkości skutecznie unika. Doceniam więc tą próbę,
jaką wąs podjął by przerwać zjazd w nijakość, jednocześnie nie deklaruje, że
album ten za czas jakiś będzie mnie jeszcze do kontaktu z nim przyciągał.
Napiszę więcej – jestem niemal przekonany, że tym pierwotnym krążkom nie ma
szans dorównać. Jest w miarę ciekawy kierunek – przełomu i pełnej satysfakcji
jednak brak. Trzeba czekać na kolejną próbę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz