Rok 2004-ty i znikąd wtedy w
postrzeganiu moim uderzenie formacji, co ożywczy podmuch do skostniałej
thrash/deathowej niszy wtłoczyła. Wiem, żadna to rewolucja gatunkowa w
wykonaniu Lamb of God była, bo inspiracje tej załogi nader jasno w dźwiękach
wyeksponowane. Pantera przede wszystkim i około thrashowe, groovem nośnym
przesiąknięte ekipy, jednak baranek czy owieczka inaczej ;) przetrawiła je i
wydaliła jako nawóz dla całej masy modern thrashowych wynalazków. Raz
lepszych, innym razem gorszych, jednako zawsze urozmaicających gatunek.
Pamiętam dokładnie co w pierwszym kontakcie wzrokowym z Ashes of the Wake mnie
zaintrygowało – to grafika z koperty o wyjątkowej urodzie sięgnąć po płytę
kazała. Niełatwo wszelako było oryginalnego cedeka z albumem przechwycić, gdyż
po macoszemu potraktowana grupa, w stajni zupełnie niemetalowej egzystująca na
naszym rynku słabo dystrybuowana była. Na marginesie wspomnę, iż do łez śmiechu
mnie doprowadziły wytwórniane próby sklasyfikowania łomotu przez Lamb of God
firmowanego, bo jak inaczej rozpatrywać żart, jakim nazwanie progresywnym
metalem dźwięków z popiołów zbudzonych. Taka już fachowa znajomość produktów
przez majorsów na rynek wrzucanych! ;) Zakotwiczyli Amerykanie w świadomości mojej dzięki przede wszystkim muzyce i do
dzisiaj ku mojej radości łupią sobie z sukcesami ten swój soczysty, chwytliwy
łomot – jak dotąd zawsze produkt zacny mi oferując. Pewnie spora w tym zasługa "adehadowca" w osobie Randy Blytha. Typ na laurach nie spoczywa, w koncertowym
obliczu obłędne zaangażowanie z publiczności uzyskując. Krzesa iskry na lewo i
prawo, drąc ryja z klasą i mocą. Taki frontman wspomagany przez zwinnych i
kreatywnych instrumentalistów to skarb niewątpliwie. Co będę więcej pieprzył!
Kto nie w temacie, a surowego i przebojowego żywiołu sonicznego chce zaznać
musi z rozdziałem pt. Ashes of the Wake niezwłocznie się zapoznać?
P.S. I ta nazwa formacji – strzał
prosto w sedno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz