To ostatnie prawdziwie szczere
tchnienie Paradise Lost! Pozbawione sztucznego nadymania się, pozy co o braku
wiarygodności świadczy, bez pustych gestów, maniery drażniącej. Piję tu rzecz
jasna do ostatnich, tak podkręcających naciągany sentyment do klasycznych
wydawnictw, a według mojej wrednie spostrzegawczej natury – tak grubo,
kwadratowo ciosanej, nieudolnej próby zbicia kapitału na uznanej formule.
Oczywiście pomijam krążki, co miały zapewnić Brytolom szczytowanie na listach
przebojów. One były, w przeszłości obiektywnej szczęśliwie zaginęły i niech ci,
co ich zalety docenili, radość z ich towarzystwa nadal w sobie pielęgnują – ich
sprawa, o gustach innych nie zamierzam tu rozprawiać. Skupiam się
egocentrycznie na sobie i własnej dupie, znaczy guście. :) Mnie one wyłącznie
krótkotrwale swoją chwytliwą naturą omamiły, wszelako fartownie ten zwodniczy
czar prysł, a ja wolny od lukrowanej kremówki, co mdłości pozostawia jestem.
Draconian Times tak daleko od tych pierdół egzystuje, że zupełnie w innych
kategoriach stylistycznych klasyfikowana. Otwarcie z pianina sekwencją bramę do
tego raju dźwiękami malowanego otwiera, a wyśmienita artystycznie, rozmyta
charakterystycznie olejnymi farbami grafika klimat dla muzycznej esencji
sugeruje. Nigdzie tym smutasom z wysp się tutaj nie spieszy, nawet kiedy
bardziej dynamicznie instrumenty okładają – to jednak żadne zapieprzanie na złamanie
karku. Z podniesionym czołem bez depresyjnego doła, aczkolwiek z melancholią w
oczach sączą klimat z gracją, prują przestrzeń charakterystyczną gitarową
manierą Gregora Macintosha. Zniewalają solówek emocjonalną naturą, leniwym,
nieskomplikowanym perkusyjnym tłem oraz jeszcze ówcześnie kapitalnym wokalem
wiecznie niezadowolonego (taka poza?) Nicka Holmesa. Może ja i trochę do
retro-współczesnego oblicza tych klasyków jestem uprzedzony, jak jednak mam się
do niego przekonać, kiedy cała ta wyreżyserowana cynicznie koncepcja powrotu do
łask starych fanów przez pryzmat topornej muzyki oraz siłowego nienaturalnego
wokalu spływa fałszem. A może to nie fałsz, tylko pomimo prób podejmowanych,
zanik umiejętności aranżacyjnych, jakimi Icon i Draconian Times zręcznie
doprawione były. Cholera to wie? Ja dzisiejszego raju utraconego w takiej
formie nie kupuje! Wracam jednako z wypiekami na twarzy do tandemu, co w
pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych wyniósł ich do poziomu gwiazd
heavy-gotyckiej :) niszy - jak ją zwał, tak zwał. Icon i Draconian Times dla mnie wyłącznie
istnieje i hołd zaklętej w nich sztuce oddaje. Niewielu przecież potrafi prostotę w tak
szlachetnej formie ukazać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz