Wielu widzi w Alice in Chains reprezentanta estetyki
grungem nazywanej, ja natomiast za cholerę nie jestem w stanie w jednym worku
pomieścić ich z takim głównym przedstawicielem nurtu za jakiego bez wątpienia
Nirvana uznana. Bo tak jak Soundgarden w mym przekonaniu nigdy wiele wspólnego
prócz koszul z flanelową stylistyką nie miał to podobnie rzecz się miała z
Alicją. To jednako subiektywne spostrzeganie tego, co u schyłku lat
osiemdziesiątych w światku rockowym się budziło, a wraz z początkiem lat
dziewięćdziesiątych rozlało na świat z mocą tsunami. Bo jak inaczej nazwać to
szaleństwo jakie wokół grunge'u rozpętane, tą już obecnie trudną do zrozumienia
miłość gówniarzy do rocka. Niewiarygodne z obecnej perspektywy trendziarskiej
miałkości, że nastolatki mogły zamiast zblazowanej prostackiej negacji w
poczuciu lanserskiej wyższości, poszukiwać inspiracji i kierunku dojrzewania w
poetyckiej formule triumfu emocjonalnej wrażliwości nad fasadową pustką
firmowych ciuchów. To mi się zdanie skleciło, jestem pod wrażeniem! :) Ja ten
fenomen rozumiem, bo sam te czasy jako dojrzewający szczyl przeżywałem i
wdzięczny jestem losowi, że dał mi możliwość czerpania wiedzy i życiowych
doświadczeń od typów wrażliwych, poszukujących i przede wszystkich niezwykle
inspirujących. To w dużej mierze ich zasługa, że prostactwa i buractwa
wszelkiej maści się brzydzę, nie ważne w jakie markowe ciuchy by nie było
odziane. Żadne białe koszule czy nadmuchane dresy mi osobowości nie
spaczyły. Zamiłowanie do kultury, nie do ideologii mym drogowskazem! Dobra,
starczy wątków osobistych, bo przede wszystkim o Facelift być miało i rzecz
jasna już, natychmiast będzie. Kapitalny to debiut, na poziomie równym
doświadczonych wymiataczy. Dwanaście zgrabnie skrojonych numerów, gdzie dominuje
czerpanie z klasycznych rockowych rozwiązań wzbogaconych młodzieńczą pasja i
werwą, wespół z luzem i specyficzną nonszalancją dających szansę na obcowanie z
wyborną sztuką płynącą prosto z serducha, a nie motywowaną zyskiem w
srebrnikach liczonym. Bo w tym graniu nie idzie o kasę, a o przełożenie
emocjonalnej wrażliwości, codziennych obserwacji na dźwięki jednocześnie
pozbawione banalności, ale i równie chwytliwe jak uduchowione. Gdzieś na
pograniczu efektownej stadionowej maniery i introwertycznej emocjonalności. Bo
taka mieszanka wybuchowa była następstwem konfrontacji różnorodnych osobowości
grupę konstytuujących. Z naciskiem na nieodżałowanego Layne’a Staley’a,
szalonego gwiazdora i przewrażliwionego, zagubionego dzieciaka w jednym oraz
głównego kompozytora w osobie Jerry'ego Cantrella - takiego stonowanego,
pochłoniętego pasją gry perfekcjonisty. Debiutem swoje istnienie zaznaczyli by
chwilę później pozamiatać drugim krążkiem. Dirt wprowadził ich na salony i
niestety odrobinę w głowach chyba pomieszał, ale o tym już kiedy czas będzie by
spisać szersze o tym klejnocie refleksje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz