czwartek, 20 listopada 2014

Porcupine Tree - Deadwing (2005)




In Absentia mnie porwała, a Deadwing jako jej bezpośrednia kontynuacja przekonał, że ten romans progresywnej legendy z bardziej bezpośrednim rockowym, a nawet metalowym graniem to nie jedynie jednorazowy wyskok. Gdzieś tam można pospekulować, iż współpraca Wilsona z Akerfeldtem przy okazji albumów Opeth, także u lidera jeżozwierzy w postaci inspiracji się zmaterializowała. Rzecz jasna trudno na Deadwing odnaleźć wprost stosowane chwyty jakimi Akerfeldt na albumach swojej macierzystej formacji czaruje, bo ich tam po prostu nie ma. Chodzi jedynie o to, iż masywne riffowanie, przykładowo z Shallow i Open Car ma moc i kopa konkretnego daje. To jest energia, która sąsiadując z klasycznymi kompozycjami o rozbudowanej formule (Arriving Somewhere But Not Here, The Start of Something Beautiful) czy też subtelnymi balladami (Lazarus, Mellotron Scratch) pozwala wpuścić do muzyki Porcupinee Tree ogromną ilość świeżego powietrza – urozmaicając strukturę płyty. Oprócz znacznie większej intensywności na Deadwing istotną rolę odgrywają także barwny puls - praca basu obsługiwanego przez fantastycznego technicznie Colina Edwina czy perkusyjne pełne wyobraźni zagrania firmowane nazwiskiem Gavina Harrisona, wspomagane oryginalnym muśnięciem efektownej elektroniki spod paluchów Richarda Barbieri. Klasa najwyższa, kompetencje, umiejętności i wyobraźnia instrumentalistów niezwykła, a jej owocem album wręcz zjawiskowy. I chociaż nie jestem, ani tym bardziej do czasu tej przemiany nie byłem wyjątkowo oddanym fanem jeżozwierzy, to tandem In Absentia/Deadwing należy do najczęściej odtwarzanych albumów, kiedy muzyki obrazowej, ambitnej, ciepłej ale i niepozbawionej pazura potrzebuję. Współpraca dwóch nietuzinkowych artystów wielokierunkowe wyborne efekty inspiracyjne przyniosła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj