Na horyzoncie nareszcie czwórka, a ja o dwójce Bloodbath będę
teraz pisał - kilka zdań skreślę, które z perspektywy kilkuletniego obcowania z
materiałem na szybko sklecone. Jednocześnie rzecz jasna robiąc skok w przeszłość na
wrażeniach z roku wydania albumu także po części formowane. :) Dwa
fundamentalne fakty na początek, że na wokalu zabrakło Mikaela Akerfeldta,
którego godnie zastąpił inny weteran i legenda w jednej osobie jakim Peter
Tagtgren, oraz że drugie uderzenie przyniosło w obrębie tradycyjnego na szwedzką
modłę rąbanego death metalu, może nie rewolucyjne ale istotne zmiany. Brzmienie
uległo przeobrażeniu, bo po głębokiej wilgotnej piwnicy jaka na Resurrection
Through Carnage dominowała, tutaj więcej siarki, co ogień roznieca dodano. Wiosła tną
cięte, szorstkie riffy, sekcja dudni, pędzi, a Tagtgren zdziera gardło w swoim
firmowym stylu. W jego głosie mniej zaflegmionego „barytonu” made in Akerfeldt,
za to większy udział szorstkiego krzyku. Ta zmiana paszczy wespół z
brzmieniowymi modyfikacjami wyraźnie piętno na odbiorze materiału odcisnęły. To
już nie tylko ukłon w stronę legend grobowego bulgotu, ale i odważna, udana
próba urozmaicenia proponowanego firmowego produktu. Jedynką w swoim czasie
zainicjowali, bądź wstrzelili się z wyczuciem w trend zbudowany na resentymencie
do klasycznego death metalu spod znaku trzech koron. Nightmares Made Flesh
natomiast pokazał, że nie ugrzęźli w nostalgicznym kopiowaniu legend, ale
poszli z impetem za ciosem z pełnym arsenałem nowych kombinacji - stosując tu terminologie
pięściarską. ;) Swego czasu dostając krążek w swe łapska i
dokonując pierwotnego odsłuchu, przyznam byłem zaskoczony, bo spodziewałem się
jedynie udoskonalonej wersji debiutu, zamiast nowego otwarcia, które w ograniczonym stopniu na bazie jedynki skonstruowane. Chwilę zajęło zaprzyjaźnienie się z tą dynamiczną
porcją mięcha, jednako gdy już je przetrawiłem, to przede wszystkim takie
przykładowe petardy jak Outnumbering of the Day czy Feeding the Undead na lata
swoje miejsce znalazły w death metalowym menu jakie sobie serwowałem. Ten
album za cholerę nie stracił swoich walorów, a ja oczekuję, że nadchodzący Grand Morbid Funeral do tych moich faworytów będzie nawiązywał. Wiem po drodze był jeszcze The Fathomless Mastery ale jakoś do
jego sterylnego "amerykańskiego" brzmienia nie mogę się przekonać. Szkoda, bo
zawarte na nim kompozycje zasługiwały na bardziej skandynawską oprawę. O tym w
szczegółach może jeszcze kiedyś, jak ON książę ciemności i wszelkich koszmarów władca da - znaczy łaskawie zezwoli. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz