Szczerze zeznając, to nie znam się gruntownie na dźwiękach jakie
Radiohead od lat eksploruje. Kiedy pierwsze efekty pracy Brytyjczyków
oficjalnie na światło dzienne wychodziły absolutnie w stronę wyspiarskiej
alternatywy nie zerkałem, później gdy w ich twórczości elektroniczna awangarda
miejsce gitar zajmowała tym bardziej nie była to moja bajka, a znajomość muzyki
sygnowanej nazwą Radiohead jedynie do pojedynczych tytułów się ograniczała.
Jakieś próby komitywy miały miejsce, a ich inspiracją przede wszystkim częste
wyznania braci Cavanagh jakoby zakochani w kompozycjach Greenwooda i Yorke’a
Anathemę na bliźniacze wody kierowali. Tak jak muzycy Anathemy dali się
oczarować kompozycjom rodaków, tak ja nie byłem w stanie ulec jej magii. Nie
wsiąkłem w tego rodzaju estetykę na tyle by stać się fanem, choć Codex z
poprzedniego krążka już chyba na zawsze będzie mnie wprowadzał w stan
intensywnej zadumy. Jako laik w temacie jestem jednak w stanie zrozumieć, że
dla zdeklarowanych miłośników alternatywy promowanej na naszym podwórku przez
między innymi wszędobylskiego, niestrudzonego Artura Rojka, to grupa kultowa
krytyce jakiejkolwiek nie poddawana. Nawet więcej traktowana w wiekomiejskim
środowisku aspirującym do intelektualnej elity jako obowiązkowy atrybut
przynależności do jej struktur. Lans na Radiohead jest pożądany i intensywnie
stosowany, jednak nie mnie oceniać ile w nim autentycznej fascynacji, a ile
trendziarskiej psychologii tłumu. Jak powyżej napisałem, nie znam się i pokora
nakazuje mi powstrzymanie się przed dalszymi spekulacjami. Nie chcę wykazać się ignorancją, pragnę uniknąć także posądzenia o arogancję, nie oceniam i nie
osądzam, a przynajmniej staram się pomimo naturalnej pokusy jaka u
sarkastycznego dziada ciętego na lans dominuje, tego nie czynić. Pytanie teraz,
tym co jakimś zbiegiem okoliczności czytają moje wypociny się nasuwa, na cholerę człowieku piszesz o muzyce
grupy której na co dzień nie słuchasz, więcej tej muzyki nawet w podstawowym
wymiarze nie znasz! Ano piszę, bo akurat A Moon Shaped Pool od kilku dni dosyć
aktywnie przyswajam i robię to z nieskrywaną rozkoszą. :) Trudno mi
zidentyfikować powód który zaciążył na takim obrocie spraw, bo zwyczajnie nie
potrafię fachowo i wyczerpująco słowami opisać budowy nowego krążka i nie
jestem w stanie merytorycznie porównać zawartości najnowszego albumu z
produkcjami poprzednimi. Nie poświęciłem im przecież odpowiedniej ilości czasu,
poskąpiłem osobistego emocjonalnego zaangażowania, nie wykazałem potrzebnej
cierpliwości, ograniczając się do odsłuchów wyłącznie cząstkowych. Filozofia
jak coś żre to się tego słucha, jak nie żre to się to odstawia w tych
wszystkich przypadkach okazała się praktyczna, bo tak jak kiedyś nie było chemii
tak w przypadku A Moon Shaped Pool jak na razie ta chemia, co zaskakuje, jest. Kręci mnie tak
po prostu ta oniryczna atmosfera, eteryczna poświata i ilustracyjny charakter,
szczególnie kiedy zmrok zapada i pozwala na pełne zatopienie się w dźwiękach.
Więcej merytorycznie względem bieżącej twórczości ekipy Toma Yorke'a w tym momencie nie jestem w stanie napisać, więc nie będę porywał się na wymuszoną próbę bardziej
wyczerpującego opisu, zrobią to rzecz jasna ci co ekspertami w sprawie. To moje
chwilowe zainteresowanie, albo początek dłuższej kohabitacji, raptem jedynie z
tym krążkiem przygoda lub też z szerszym przekrojem dyskografii Radiohead związek. Przekonam się
o tym kiedy A Moon Shaped Pool swój egzamin z długotrwałej przyjaźni zda na
ocenę pozytywną, wtedy to z pewnością na biegu wstecznym sięgać po kolejne
albumy będę. Kompleksowa znajomość twórczości grupy jest więc możliwa i miejsce
w mej duszy także do zagospodarowania się znajdzie. Może kiedyś na tych stronach pojawią
się kompetentne recenzję pozostałych płyt – jednak tylko wtedy kiedy nastąpi zawiązanie z
nimi głębszej relacji.
P.S. Mogłem napisać we wstępie, że to nie będzie
typowa recenzja – powinienem uczciwie to zrobić! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz