W dwa lata po premierze pełnowymiarowego debiutu Valley of the Sun z
drugim longiem na moją playlistę się wciskają. Szczególnie skutecznie to robiąc
podczas podróży, gdyż to z definicji nieskomplikowane rockowe granie idealnie sprawdza
się w aucie, gdy pokrętło głośności niemal na maksa ustawione, a wyobraźnia
dźwiękami pobudzona rozpościera wizję prostej po horyzont drogi, pośród surowej
spalonej słońcem przyrody. :) Idealnie muzyka proponowana przez Amerykanów z takim
obrazem koresponduje i krew w żyłach rozgrzewa. Bez zbędnie wypasionej instrumentalnej
ekwilibrystyki, wydumanych aranżerskich sztuczek, nader intelektualnej pozy i pretensji do
gwiazdorki. Czysty esencjonalny rock, jedna nogą zatopiony w stonerowym piachu, drugą odziany w grunge'ową flanelową koszulę. Zagrany z mocą i pasją, ogromnie chwytliwy, żywy i
pobudzający. Bez niespodzianek w porównaniu do drugiej epki i długograja
Electric Talons on the Thunderhawk z charakterystyczną wokalną manierą
frontmana, tak dobrze znaną z początku lat dziewięćdziesiątych. Może i numery
są odrobinę szablonowe, lecz nie ma to
znaczenia kiedy liczy się przede wszystkim dobra zabawa i zwykła spontaniczna rozrywka. Jedyne co może przeszkadzać (może to tylko subiektywne odczucie), to nieco zbyt suche
brzmienie, którego wadą zatracenie detali pod zmasowaną ścianą gitarowego
grzania. Gdyby nieco inaczej dźwięk spreparować efekt byłby jeszcze bardziej witalny.
P.S. Dorzucam dopisek, bo doszukałem się nowej inspiracji w ich numerach, dokładnie pisząc to słyszę, że Solstice i Wants and Needs posiada w sobie rytmicznego ducha The Cult. Wiecie, rozumiecie, ten charakterystyczny gitarowy puls. Mylę się? ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz