Startują wstępem, który
mnie (nie mam pewności czy zasadnie) skojarzył się z numerem Mantra, napisanym i zagranym w kooperacji Grohl/Homme/Reznor. Ale to tylko pierwsze kilkanaście sekund otwierające Eat
the Elephant, bo w kolejnych fragmentach kompozycja tytułowa, to już autorsko eteryczna,
urzekająco subtelna i pięknie wprowadzająca we współczesne oblicze A Perfect
Circle najdoskonalsza doskonałość, bez powiązań z owocami obcej działalności. Dalej płynie rzecz dobrze znajoma, znaczy Disillusioned, bo promocja Eat the Elephant już od ładnych kilku
miesięcy zakrojona na dość dużą skalę i aż prawie połowa programu krążka była
znana na długo przed premierą. Właśnie wspomniany Disillusioned oraz The
Doomed, So Long, and Thanks for All the Fish, Talk, Talk i By and Down the
River postrzegam w układzie odniesienia, jakim są pozostałe utwory, jako
kompozycje precyzyjnie przetrawione i doskonale przyswojone. Stąd odbiór całego
krążka jawił się jako doświadczenie dość specyficzne, dalekie od zwyczajowego
poznawania materii muzycznej z biegu, po premierze albumu, jako formy zwartej,
formy całościowej. Miałem ja takie odczucie przez pierwsze kilkanaście
odsłuchów i dopiero z czasem krążek zacząłem spostrzegać tak jak od startu
powinienem go zgłębiać. Znaczy jako materiał spójny nie tylko pod względem
muzycznym, ale także przez pryzmat świeżego spojrzenia na każdy z tuzina "nowych" numerów. To co w pełni premierowe (Eat the Elephant, The Contrarian, Delicious,
DLB, Hourglass, Feathers, Get the Lead Out) finalnie kapitalnie zazębia się z tym,
co już w toku działań promocyjnych wcześniej fanom udostępnione. Tworząc zestaw
może nieporywający w konfrontacji z niebotycznie podniesionymi oczekiwaniami (patrz ogólna reakcja środowiska muzycznego),
lecz w sensie dojrzałości i warsztatowej inteligencji idealnie balansujący na
granicy tego co wczoraj (znaczy ponad dekadę temu ;)) i tego co mam nadzieje jeszcze
będę miał okazje przy kolejnej płycie usłyszeć. Album, który okazał się w moim
przekonaniu, jednocześnie konsekwentnym rozwinięciem stylu grupy, jak i świeżym
spojrzeniem na muzyczną materię sygnowaną nazwą A Perfect Circle. Chociaż spodziewałem
się płyty bardziej złożonej, mocniej osadzonej w gitarowej stylistyce, nie
zmienia to faktu, iż jestem nią w tej chwili, po wielokrotnym jej zapętlaniu
zachwycony. Oczarowany elektroniką, która niesie ze sobą powiązanie jakościowe
i podobieństwo brzmieniowe z tym co Maynard robi w Puscifer. Jej chwytliwością
ożenioną z dojrzałą fakturą aranżacji i znakomitą, bo doskonale współgrającą z
klimatem i treścią formą wokalną MJK. Dwanaście perełek, dość różnych
stylistycznie, całkiem zgrabnie eklektycznych i przede wszystkim niebędących
ślepym schlebianiem naturalnie nostalgicznym potrzebom słuchaczy, którzy zakładam,
że summa summarum radzi są, iż zespół wierząc w ich potencjał intelektualny i
rozwój mentalny przekazał im do rąk materiał niebędący bezpośrednią kopią którejś z płyt
sprzed laty. Czekałem na trzeci autorski album APC prawie piętnaście lat, chwilami
nie wierzyłem że powstanie i teraz kiedy jest, kiedy wybrzmiewa w tle, a ja piszę ten tekst, mam nadzieję że będę o Eat the
Elephant tak samo mocno pamiętał po latach jak o Mer de Noms i Thitreenth Step. Maynard James Keenan i Billy Howerdel to błyskotliwi, niezwykle świadomi muzycy, cholernie inteligentni
i erudycyjnie refleksyjni ludzie – obym cieszył się jeszcze nie raz owocem ich współpracy, póki ich działalność w tandemie nie stanie się pracą typu kierat.
P.S. Bilety na krakowski koncert w drodze. :)
P.S. Bilety na krakowski koncert w drodze. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz