Dźwięki te w moim przypadku w internetu czeluściach zostały wyszukane, a w praktyce według algorytmu polecone, gdy kilka
klipów Lorde na platformie You Tube zwanej obejrzeć zechciałem. Trafione w me gusta ze stu
procentową skutecznością numery Bishop Briggs, wcisnęły się w moje wnętrze na tyle mocno, że już świadomie na pełnowymiarowy album czekałem. Nie
zawiodłem się kiedy przyszedł dzień premiery, bo raczej szans na to nie było, gdyż większość numerów z Church
of Scars, to te które pojawiły się już na wcześniejszej epce artystki, plus
kilka w sieci od jakiegoś czasu hulających, uzupełnione zaledwie pięcioma nowościami.
Kompozycje to z terenów muzycznych, które okazjonalnie odwiedzam i moja wiedza w
temacie jest przez to naturalnie istotnie ograniczona. Zatem aby nie świrować
na znawcę soulu, R’n’B, nie wiem, może też dźwięków bitami nazywanych napiszę tylko, że jeśli muzyka popularna, ta z mainstreamu do mnie płynąca miałaby być zawsze podobnej jakości, a takie artystki jak Bishop Briggs miałyby wyznaczać w
przyszłości trendy, to ja jestem spokojny i takim obrotem spraw w branży żywo zainteresowany. Bowiem obdarzona jest ta dziewczyna talentem czystej
wody dysponuje niezmanierowaną wrażliwością i jest w swym anty image'u wyrazista i
prawdziwa. Posiada wszelkie właściwości bym mógł uwierzyć, że nie jest
produktem show biznesu, tylko zjawiskiem autentycznym i to, co nagrywa płynie
prosto z jej serducha. Dzięki swym naturalnym predyspozycjom nie potrzebuje zatem już
sztabu speców od PR, czy innych cwaniaków kształtujących gusta przez pryzmat
pokaźnego przychodu. Nie potrzebuje tych, co spieprzą to, co już teraz jest doskonałe!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz