Sygnalizuje natychmiast
skojarzenia, mianowicie gdzieś główny bohater przypomina mi inną filmową postać, lecz porównanie
ich zdecydowanie na niekorzyść dla bohatera i obrazu Hannesa Holma wypada. Bowiem w
starciu z Waltem Kowalskim (tak, Gran Torino), Ove Lindhal nie przekonuje tak wyraziście. Pomimo,
iż postaci powiązania licznymi zbieżnymi cechami pobudzają, to jednak w
rzeczywistości pod wieloma względami bardzo różne produkcje. Gdyż jak Eastwood doskonałym scenariuszem się podpierał, zagrał i wyreżyserował
Gran Torino wybitnie, tak ta historia po szwedzku opowiedziana posiada chwilami
nieznośnie łopatologiczną, przesadzoną nadmierną ckliwością formę. Nie wciąga tak bardzo,
banalnością odpycha, warsztatowo nie w pełni trzyma jakość, aktorsko wypada
dość nierówno, czasem po prostu blado i jedynie obficie rozbudowana formuła z licznymi odwołaniami do
historii życia głównego bohatera, liczne retrospekcje odpowiednio tempem i
natężeniem modulowane ratują efekt w miarę zgrabnej narracji. Nie ma mimo to w
niej większego napięcia, a kilka sytuacji potraktowanych jest zbyt szablonowo,
według stereotypowego podejścia - za cukierkowo, zbytnio moralizatorsko, bez
odrobiny fantazji. Humor też inaczej niż ten soczysty sarkazm z Gran Torino do
mnie nie przemawia. On tutaj jest, nawet w sporej obfitości, ale taki suchy,
zbyt poprawny czy ugrzeczniony. Patrząc zatem bez przywoływania konotacji z
dziełem Eastwooda, jest to zasadniczo bardzo dobre kino europejskie o sporej dojrzałości
i wartości życiowej - o rzeczach ważnych, o sensie życia, pustce,
przyzwyczajeniach, oddaniu, uczciwości, o tych cechach które o szczęściu
człowieka decydują. Kiedy jednak w pamięci obraz Eastwooda podczas seansu
powraca, Mężczyzna imieniem Ove staje się tylko i wyłącznie dobrym, ale bez
większej charyzmy kinem z dużymi, niekoniecznie zrealizowanymi ambicjami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz