Barwne kolaże, w tle makiety,
wysunięta na czoło patetyczna muzyka, sporo egzaltacji i tona groteski w
hiszpańskim kinie końca lat 80-tych, czyli na ekranie kultowy Almodóvar z pierwszej fazy kariery.
Obejrzałem, na swój sposób korzystając z niewielkiej wiedzy w przedmiocie dorobku artysty przeanalizowałem i nie kryjąc akurat w tym przypadku ogólnego braku mojego
zrozumienia dla tego rodzaju sztuki dla sztuki, oznajmiam co następuje. Może nie
straciłem półtorej godziny z środowego popołudnia całkowicie bez sensu, ale też
nie chwytając w lot tego rodzaju estetyki, nie spędziłem tych dziewięćdziesięciu
minut na tyle efektywnie, by podskakiwać z ekscytacji. Zwyczajnie zaspokoiłem
ciekawość sprawdzając i przekonując się z autopsji czym się krytyka tak
podnieca, a co jak się okazuje w mojej akurat laika percepcji jest li tylko
profilowaną na ambitnie artystyczne arcydzieło wydmuszką - z
gigantycznym nadęciem i totalnie przerysowanym scenariuszem. Tak jak dotychczas poznane Porozmawiaj z nią, Skóra w której żyję i Julieta miały w sobie coś, co potrafiło wynieść powyższe ponad w treści telenowelową
banalność. Tak świrowanie kobiet na skraju załamania nerwowego (zakładam, że to komedia) jest dla mnie irytująco
sztuczną, potwornie absurdalną, wyłącznie ciekawą kolorystycznie i
scenograficznie, lecz bezdyskusyjnie nie śmieszącą mnie pierdołą. Nie krytykuje,
po prostu absolutnie nie kminię takiej farsy, zadając sobie generalnie
pytanie – czego ja się z niej właściwie o kobietach dowiedziałem, co ona mi
zasadniczo dała?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz