czwartek, 20 czerwca 2024

Behemoth - The Apostasy (2007)

 

Behemoth dzisiaj - z perspektywy czasu, czyli do The Apostasy nowe podejście! W 2007 roku Nergal był już ze swoim diabelskim dziecięciem niemal na szczycie i straszył konserwę oraz wzbudzał nie tylko zdobytą popularnością zazdrość naszych popowych gwiazdeczek, które nie miały szans na osiągnięcie w szerokim świecie statusu, jaki w metalowym światku zdobył Adam Darski. Wówczas nadszedł czas na przypieczętowanie swojej już szczytowej w zasadzie pozycji i wydanie krążka jaki stawiając kropkę nad i przeniesie Behemoth do legendy. Nie ma wątpliwości iż The Apostasy to coś powyżej Demiogod i jakbym ostatnio nie był zaskoczony faktem, że krążek z roku 2004 obecnie bardzo mi siedzi, to uznać nie będę miał oporów iż The Apostasy aranżacyjnie tenże miażdży. W zasadzie do czynienia mamy z przekierowaniem sposobu komponowania z ciężaru quasi death metalowego na totalnie rozbuchaną, bez rezygnacji z najbardziej istotnej w fundamentalnym dla Behemoth gatunku surowej wulgarności formę progresywną, zaadaptowaną właśnie do black metalu, z kluczowymi (nie zawsze się nimi podniecam) epickimi motywami. The Apostasy rozczytywane z punktu widzenia roku 2024 to tak formalne zmiany w stosunku do Demigod, jak początek drogi jakiej rozwinięciem i utwierdzeniem kolejne albumy - w zasadzie do dzisiaj włącznie. The Apostasy jednako też jest idealnym przeniesieniem na grunt muzyczny ambicji Nergala, który tak jak mocno przywiązywał zawsze uwagę do wizualnej otoczki, przez co nieco przenosił ciężar koncentracji z muzyki, tak tym razem nieprawdopodobnie nutę zagęścił, czyniąc ją wreszcie mega wyrazistą, nie tylko używając świeżego instrumentarium, lecz komponując utwory które niewiele miały wspólnego z selektywną poniekąd prostotą, wchodząc w ciężkie buciory muzyki totalnej - intensywnej, gwałtownej, agresywnej, ciężkiej i jak cholera zwartej. Bębny rąbią bezlitośnie, wiosła tną brutalnie, a wszystko razem wzięte (także ornamentyka, te trąby i inne) z impetem przetacza się przez kolejne minuty, a dodatkowo są tu też chwytliwe smaczki jakich ja to bym w muzyce Behemoth od zawsze w większej ilości żądał - patrz Libertheme. Jest też Warrel Dane gościnnie i być może jako plan promocyjny Leszek Możdżer, bo Darski to mimo iż jak udowadnia wysokiej klasy kompozytor, to jednak najlepiej czujący się w obszarze marketingu biznesmen. :) Akurat wszystko co związane z The Apostasy udało mu się znakomicie w obydwu tych obszarach. 

środa, 19 czerwca 2024

Black Country Communion - V (2024)

 

Tego albumu miało nie być, tak jak poprzedniego wydawnictwa, bowiem jak pamiętam po trzech w tempie ekspresowym wydanych albumach (2010-2012) Glenn Hughes zajął się innymi projektami, w tym kontynuacją solowej kariery, a ja mocno się tą decyzją przejąłem, bo passe wówczas miał BCC kapitalną i nie wierzyłem, że pomysłów na kolejny album mogło zabraknąć i nie bardzo dalsze wtedy osobne działania wokalisty w stu procentach przypadły mi do gustu, więc sobie tęskniłem za współpracą Glenna z Bonamassą, Sherinianem i Jasonem Bonhamem. Wiadomość o powrocie bardzo mnie zatem ucieszyła i krążek BCCIV wydany w roku 2017 przyjąłem z otwartymi rękoma, chociaż na jego zawartość poniekąd lekko noskiem pokręciłem, ale BCC w formie kompozytorskiej i studyjnej z czwórki, to i tak poziom poza zasięgiem tak większości młodych hard rockowców, jak i całej gwardii starych gwiazd, więc nie drążyłem tematu zbyt głęboko i długo, a skupiłem się na pielęgnowaniu względnej satysfakcji, doprowadzając ją do poziomu satysfakcji nieomal całkowitej. Zdarzyło się jednak to co teraz mam miejsce i wydany właśnie album oznaczony piąteczką siedzi mi od samego początku (lepsze jest wrogiem dobrego :)), gdyż jest jak najbardziej tradycyjnie rozumianą, współcześnie zagraną emanacją, jak najbardziej ikonicznego, po brytyjsku (z feelingiem momentami jednak jankeskim) rozumianego hard rockowego gatunku w najlepszym z możliwych jakościowym wydaniu. W idealnych proporcjach rockowego żaru i popisowych aranżacji instrumentalnych, podporządkowanych jednak jak najbardziej strukturom numerów, w których fakt gitara jest przednia, znakomite klawisze w tle użyte nie zawsze tylko jako wypełnienie oraz bębnienie rytmiczne, nie pozbawione fajnych smaczków, ale przede wszystkim rządzi i dzieli Glenn Hughes. Człowiek orkiestra, osobnik rocznik 1951, obsługujący z gracją fantastycznie się prezentujący bas, jak i dysponujący fenomenalnym wciąż głosem, w którym drapieżność idealnie współgra z soulowym tembrem i ja jestem zachwycony i oczarowany sposobem jego modulowania - nadal, wciąż, za każdym razem od już czasów zamierzchłych, nie ukrywając że kocham wokal Coverdale'a, uważam że Gillan młody był fantastycznie drapieżny, ale numerem jeden to w tych okolicznościach w wydaniu Purpli był Hughes, bez względu na fakt, że jego głos zawsze wybrzmiewał z tła, w tonie wypełnienia, choć nie były to szablonowe chórki. Tutaj gość siedemdziesięciotrzyletni jedzie we wszystkim swoich tonacjach książkowo ekscytująco, a jak już robi wokal pod bluesowe zawijasy w fenomenalnym Restless, to ja się jedynie mogę w nich i nucie rozpłynąć. Może jedynie zajmujący w programie miejsce po wychwalonym pod niebiosa Restless Letting Go nieco nadto schematycznie płynie i refren nie jest nad wyraz emocjonujący, ale to ujdzie i może być uznany za tylko niewielka wpadkę, a może po prostu jest by inne w kontraście zabrzmiały jeszcze bardziej wyraziście. Szczególnie kiedy po rzeczonym wjeżdża Skyway z KAPITALNYM prostym riffem, parapetem "przehammondowym" i wokalami jednocześnie bujającymi świetnym flowem, jak wibrującymi cudnym groovem, doprawionym solóweczką paluszki lizać. Tak sobie jeszcze kminie podczas odsłuchów, że odpowiednikiem najtisowym Hughesa w sensie sposobu śpiewania to był nieodżałowany Chris Cornell, bo miał tą podobną głębię i tą wiercącą siłowość w głosie. Nie wiem czy kiedykolwiek wspólnie stanęli na scenie, ale byłoby to dla mnie wydarzenie. Mega album, mega głos - mega przyjemność, najkrócej ujmując. 

wtorek, 18 czerwca 2024

Bohater roku (1986) - Feliks Falk

 

Ludwik Danielak reaktywacja, niby Wodzirej 2 ale pod tytułem który nie wzbudza bezpośrednich skojarzeń, jak to jest obecnie w kinie do znużenia praktykowane, gdy niemalże każda kontynuacja to musi być zawsze z numerkiem. Dalsze losy Danielaka po całkiem długim wypadnięciu z branży - powracającego w poniekąd nowej roli, w nowych uwarunkowaniach, ale szukającego wciąż okazji do zdobycia szołbiznesowej chwały. Wiadomo, Wodzirej zrobił furorę i ogromna była też niemal po dekadzie pokusa, by spić ewentualną dodatkową śmietankę z takiego hitu, ale dzisiaj myślę sobie, że jak to zwykle, nic dwa razy się nie zdarza i kiedy oglądam Bohatera roku, to upewniam się w przekonaniu, iż mimo że to dobre kino jest, to niepotrzebnie Falk uległ tej pokusie. Podkreślając iż absolutnie nie jest to film lipny, to jednak do Wodzireja nie podskakuje, a sam Stuhr w manierze Lutka po raz wtóry to najzwyczajniej nudzi, a może i nawet irytuje, bo za dużo jego, a i nic prócz faktu, że Lutek po przejściach to taki Lutek, który już z biegu „świń nie podkłada” i jakby w pełni już świadom, bogatszy o dojrzałą refleksję, staje się postacią jaka będąc trybikiem w świecie siermiężnego peerelowskiego szoł-biznesu, poddaje zachowania moralnej też auto krytyce. Historia w ogóle broni się sama, broniąc się bez atutu skojarzeniowego i mogłaby się obronić, a może nawet zyskać jeszcze bardziej na wartości, gdyby może bez Lutka, albo z kimś na jego podobieństwo, tylko czyniąc postacią pierwszoplanową kogoś innego z szerokiej galerii bohaterów, tutaj akurat drugo i trzecioplanowych – nie wiem, sam nie wiem. Historia mocno z epoki o instrumentalnym traktowaniu człowieka, ale i uniwersalna opowieść w sensie traktowania człowieka instrumentalnie w okolicznościach pełnych politycznie, czy ideologicznie motywowanego cwaniactwa. Sporo tutaj błyskotliwych obserwacji i wspomnianych interesująco zaznaczonych postaci z tła i w tych walorach widzę najmocniejszą stronę auto-sequela Falka – sorki Lutek, sorki Jurek. :)

sobota, 15 czerwca 2024

Dies Irae - The Sin War (2002)

 

Rozpocznę rymem! Tak jak fanem Vader z pierwszej dekady XXI wieku nie byłem, tak po wydaniu The Sin War Dies Irae czciłem. Przyznaję że legenda jaką zbudował Piotr Wiwczarek do mnie w sumie tak wprost nie trafiała, za to powiązany personalnie z jego dzieckiem Dies Irae w tym momencie momentalnie zaskarbił moją sympatię i wraz z wydanym w dwa lata później trzecim krążkiem kręcił się u mnie w stereo bardzo często, aż do czasu gdy z niewiadomych przyczyn kompletnie w sumie o nim zapomniałem. Pamięć o Dies Irae jakiś czas temu mi akurat wróciła, ale z różnych przyczyn nie było okazji aby nad wpierw The Sin War, a zakładam wkrótce potem też obowiązkowo nad Sculpture of Stone się pochylić. Bogate i niekoniecznie odpychające niewprawionych w boju niedzielnych fanów estetyki śmierć metalowej to jest death metalowe mielenie, ale tak sobie kombinuję, że ani ono skandynawskie ani wyspiarskie (mam na myśli rzecz jasna Albion) czy też tym bardziej jankeskie. Jakoby melodyjność nie sugerowała odrobinę konotacji w kierunku północnych wybrzeży Bałtyku, jak i też rytmiczna przebojowość polegająca na charakterystycznym bieganiu paluszków po gryfie nie wzbudzała odczucia obcowania z obliczem wszystkich tych bohaterów anglosaskich w rodzaju Bolt Thrower, tudzież wreszcie wycinane solówki nie przypominały tego co obecnie/ostatnio proponuje pochodzący przecież zza oceanu Immolation, to raz produkcja, a dwa całościowa formuła każe stwierdzić, iż Dies Irae na The Sin War jest najzwyczajniej najbardziej po prostu nasz, Polski! Mielą po swojemu i mielą swoje, a brzmienie jest także wypadkową uważam wszystkich tych wyżej wymienionych wpływów, ale ze sterylnością w objęciach możliwej do uzyskania na sprzęcie polskiego studia ograniczonej jednak potęgi. Gdybym tymczasem poszedł najkrótszą ze ścieżek i biorąc pod uwagę skład Dies Irae orzekł, iż to co uzyskano to było dokładnie w sensie uśrednienia to to, co dawały Dies Irae po części Vader, Sceptic i Devilyn. Ogólnie bez sensu jest to powyższe zestawianie, ale skoro taką drogę mi pisanie niemal automatyczne wskazało, to szkoda mi tekstu o wartości podświadomej analizy wygumkowywać i sobie taki jaki jest pozostawię, a nieco inaczej (bardziej w rzeczy samej), a być może i ciekawiej napiszę jak się zabiorę za odświeżanie Sculpture of Stone. Kiedyś!

piątek, 14 czerwca 2024

Evergrey - Theories Of Emptiness (2024)

 

Szczerze? Szczerze to po Theories Of Emptiness spodziewałem się może nie w karierze Evergrey oczywiście, ale w prezentowanej estetyce jakiegoś przesilenia. Jakby bowiem budujące (jak zazwyczaj) napięcie przed premierą single wrzucane do netu czegoś odmiennego nie zapowiadały, to jednak taki numer jak Cold Dreams zaśpiewany w duecie z Jonasem Renkse (wiadomka, Katatonia) wraz z fajnie ascetyczną i domniemam że kolorystycznie nawiązującą do startowych albumów z kariery Szwedów szatą obwoluty, nieco takiż apetycik pobudzały. Okazało się jednak że muzycznie kotwiczymy z Evergrey wciąż w tej samej zatoce, w której raczej wiatru przemian nie ma się co spodziewać, a gwałtowne burze zmieniające oblicze środowiska są kompletnie wykluczone. Pomimo to Theories Of Emptiness brzmi fantastycznie (kołysze i napędza do rytmicznego banieczką zarzucania) i każdy z promowanych mocno kawałków mnie siedzi idealnie, choćbym nie wiem jak bronił się przed ich/jego schematem tak strukturalnym, rytmicznym i melodycznym, bo każdy utwór na najnowszym longu zbudowany jest z doskonale znanych patentów i aż dziw bierze jak bardzo można być zarazem powtarzalnym i ekscytująco wciągającym, kiedy jest się kompozycją Evergrey. Szwedzi doprowadzili do perfekcji działanie schlebiające gustom ich fan bazy, jak też uzyskali wyłącznie własny sound oraz osiągnęli mistrzostwo (w sumie nie od dziś przecież) w songwritingu, w sensie tworzenia wzruszającego klimatu, tak samo w kawałkach skupionych na melancholii i tych intensywnych, gdzie heavy metal spotyka się z hard rockiem i te dwa gatunki z gracja nurkują w gotycko dark metalowo-rockowym oceanie emocji. Nie jest łatwo pisać (od dawna) o każdym kolejnym krążku ekipy Toma Englunda, bo ta sztampa implikuje wyłącznie duplikowanie bliźniaczych stwierdzeń i też kopiowanych w sumie ocen, które bez względu na utyskiwanie nad powracającym szablonem, to zawsze są na najwyższym poziomie i jak dotąd (a na pewno od około dwóch dekad) ich twórczość nic a nic się nie zmienia, a mnie nie przestaje interesować. Rzecz jasna tradycyjnie się w płycie Evergrey zatopię, by musieć zrobić wkrótce konieczny detoks - tak też Theories Of Emptiness jako czternasty ich długograj na mnie oddziałuje. Spoko, wciąż nie widzę większego w tym mimo wszystko problemu. :) 

czwartek, 13 czerwca 2024

Lalka (1968) - Wojciech Has

 

U Hasa scenografia to podstawa, a zawsze jest to scenografia charakterystyczna, w duchu mrocznego surrealizmu bogata, więc klasyczna Lalka nabiera w tym kontekście cech plastycznie niezwykle wyrazistych, mimo iż podobno po premierze pisano o adaptacji Hasa jako o „filmie dziwnym” - obrazie „szokującym umiejętnością podporządkowania realistycznej poetyki pierwowzoru, własnej wizji wykreowanej przez reżysera”. Dla mnie z perspektywy kolejnych ponad lat pięćdziesięciu ewolucji kina, to żaden problem, że Has zrobił to maksymalnie po swojemu i nie ma co dywagować nadmiernie czy warzyć słowa, po prostu cholernie odważnie. Wizualne wyszło złoto, tak dekoracyjnie, jak i operatorsko, bo ta płynąca kamera pośród planu i wewnątrz lokacji, to kino przez ogromne K i tak blisko wielkiego, a przede wszystkim oryginalnego kina światowego - jak myślę nigdy później w historii naszej rodzimej kinematografii. Nie było się wówczas ogólnie w tej materii z perspektywy zza żelaznej kurtyny wyzierającej polskiej szkoły filmowej czego wstydzić, mimo że warunki finansowe naturalnie dalekie od świata zachodniego, ale rodzimi twórcy filmowi nadrabiali talentem, wyobraźnią i sprytem - stąd Has bez budżetu hollywoodzkiego zdołał wykreować świat wizualny imponujący. Wrażenie porywające robi ta jego autorska wizja Warszawy zdegenerowanej - mrocznej niezwykle, mimo że w ostrych i tylko lekko zabrudzonych odcieniach. Wyszło dla oczu też tajemniczo, ale w sensie narracji raczej zimno, bez pozbawiających oddechu emocji i bez większego nawet napięcia, szanując wolne tempo i poza oczywistym skupieniem się na sednie, także docenienia waloru podkreślenia „wątków niedokończonych”. Takie kino z jednej strony finezyjnego posługiwania się optyką szczególnej barwy i sugestywnego rekwizytu, jak i w kwestii treści koncentracji na ponurym egzystencjalizmie, chyba jednak dość dalekie od tego z czym wiążę się stereotypowe spostrzeganie Lalki jako lektury obowiązkowej. Nie zamierzam się jednak sprzeczać, gdy ktoś podniósłby kwestię mało ekscytującej materii pod względem atrakcyjności samej treści (intuicyjne i szlachetne aktorstwo wraz z zaakcentowaną stroną wizualną mi to na szczęście wynagrodziło), bowiem sam czułem się gdy oglądałem, jakbym bardziej śledził banalną w swej istocie opowieść o społecznych konwenansach, gdzie dla nisko urodzonego zdobycie bogactwa możliwe, jeśli odpowiednio on pragmatyczny i tym samym skuteczny, natomiast pokonanie bariery klasowości i realne wkupienie się w łaski błękitno-krwistej arystokracji niemożliwe. Tym bardziej gdy za konieczną maską pewności siebie kryje się wrażliwy inteligent, którego naiwność w tej przeklętej miłości czyni niemal kompletnie bezbronnym.

środa, 12 czerwca 2024

Deep Purple - Abandon (1998)

 

Abandon miał być inny niż Purpendicular, bo Abandon w założeniu miał być mniej eklektyczny, a bardziej tradycyjny, gdyż zapewne na taki zamysł wpływ miały po części reakcje fanów na poprzedni album, a że były mocno różne, to z pobieżnej lektury tekstów z tamtych czasów nietrudno się domyślić. Zaczyna się więc krążek z roku 1998 dla zwolenników hammondowo hard rockowej stylistyki bardzo obiecująco, bowiem Any Fule Kno That jest właśnie wyśmienitym w tym kierunku skomponowanym otwieraczem. Almost Human (dwójeczka z programu) niewiele, ale jednak mu ustępuje i chociaż klawiszowe motywy są tutaj wyśmienite, to jednak numer myślę nie posiada aż takiej nerwowej werwy aby rozentuzjazmować, lecz na jego korzyść, natychmiast po jego wybrzmieniu działa straszliwie zwyczajny i zdradzający oznaki wieku muzyków Don't Make Me Happy, a im dalej w las to... sorki, ale poza zamykającym stawkę, w nowej wersji przygotowanym (być może niepotrzebnie tak nagranym jak krytykowanym) Bloodsucker (Bludsucker), to numery raczej nie porywają. Oddając oczywiście szacunek całkiem ekscytującym gitarowym motywom podbijanym klawiszem z Seventh Heaven, o których niestety zapominam kiedy przeleci taki melodycznie lajtowy przesadnie Fingers to the Bone, czy niby tradycyjny, lecz niezbyt emocjonujący Jack Ruby, a korzystający z budowanego napięcia w harmoniach She Was przynosząc nieco orzeźwienia, finalnie jednak rozczarowuje. "A Band On" jest zbiorem utworów bez błysku wyraźnego i dalszego oczekiwanego w nich niby rozwoju akcji, a otrzymanego niby bezbarwnego ładowania do kompozycji pomysłów pozbawionych intrygującego kręgosłupa czy emocjonującego rozwinięcia. "A Band On" jest zatem krążkiem który posiada pojedyncze momenty, ale chyba ich aranżacja kuleje, bo wprawy instrumentalistom zarzucić nie sposób. Przyznam iż do "A Band On" mimo wszystko wracam i kiedy tak się dzieję, to coraz mocniejsze mam przekonanie, iż tylko startowy Any Fule Kno That posiada tą trafioną, bo zgrabną (od początku do końca spójną) formę.

wtorek, 11 czerwca 2024

Memory / Pamięć (2023) - Michel Franco

                                                 

Romans to tak bardzo nietypowy, jak dotychczasowe filmy reżysera, specjalisty od trafiających zawsze w sedno wniosków w mocnych tematach jakie podejmuje. Z doskonałą obsadą, nazwisk aktorskich dwóch obiektywnie myślę wybornych, bowiem o Chastain i Sarsgaardzie trudno nie mówić w kontekście ról zawsze pozostawiających na długo wysokiej jakości warsztatowo-emocjonalne wrażenie. Problematyka tutaj potwornie trudna, niejednoznaczna do interpretacji w takich okolicznościach i konfiguracji - nie przybliżę jej jednak dosłownie, pozostawię ją do odkrycia w trakcie seansu, tym którzy dotąd jeszcze niezorientowani, gdyż albo nie śledzący kariery reżyserskiej Michela Franco, tudzież dlatego, iż prozaicznie nie sprawdzili jeszcze "co i jak o czym" w przykładowo filmwebowych streszczeniach. Ogólnie tylko napiszę, iż rodzinna koszmarna tajemnica, bądź wymysł chorej wyobraźni. Trauma implikująca kolejne zaburzenia, pamięć zabierająca szansę na zbudowanie zdrowej relacji bez oporów i przeniesień. Pamięć vs. niepamięć - obie rodzajem przekleństwa i pytanie czy lepiej żyć z pamięci ciągłym echem w świadomości, czy może jej zaburzenia antidotum dla względnej normalności, a może... właśnie - wszystko zależy od kontekstu i tego co w jej najczęściej mrocznych zakamarkach się czai. Nie dam do zrozumienie, iż od samego początku najnowszy film Franco wciąga czy wręcz hipnotyzuje, lecz z pewnością kiedy może w pierwszych fragmentach niewiele z rozrzuconych mimowolnie klocków można wywnioskować, to już w pierwszym momencie gdy one w konstrukcję przemyślaną i głęboką merytorycznie zaczynają się składać, wówczas całe spektrum komplementów dla pracy ekipy pod kierownictwem Franco się nasuwa i trudno jako miłośnikowi kinowych dramatów bardzo autorskich nie uznać, że ma się do czynienia z czymś naprawdę analitycznie i poruszająco wyjątkowym. Szczególnie gdy całe to psychologiczne dobro zamyka kapitalnie zaaranżowane zakończenie, w skromnej formule i otwartej do dyskusji formie, a przez niemalże cały czas historii towarzyszy A Whiter Shade of Pale Procol Harum - a że ten numer potrafi zawsze zrobić przeszywające tło, to każdy kto zna, nie będzie miał wątpliwości.

P.S. Dodam bowiem nieomal zapomniałbym, a nie powinienem zapomnieć dopisać, gdyż to też coś co po seansie pozostaje. Mianowicie ta scena łóżkowa, która ma niewiele wspólnego z kinem, a wszystko ze zwykłym, niepodkolorowanym życiem. Zresztą całe dzieło jest takie.

niedziela, 9 czerwca 2024

Skunk Anansie - Black Traffic (2012)

 

Otwarcie ponownie przyznaję, iż Skunk Anansie to nigdy nie był zespół który w orbicie mych zainteresowań wirował, ani po mega, ultra i jeszcze jakby go nie nazwać super popularnym, a mam na myśli Stoosh z roku 1996, nie przyciągał w kolejnych fazach rozwoju, ewolucji, a może deewolucji (ja tego nie wiem) mojej uwagi. Wiem że SA był, wiedziałem na bieżąco że jest i coś wydaje, lecz kompletnie nie interesowałem się czy regularnie czy może z rzadka, ale jakiś czas temu przypadek zrządził, iż ostatni jak dotąd (wciąż) album Brytoli wbił mi się w ośrodek słuchu i całkiem przyjemne wrażenie pozostawił, a że jak Anarchytecture (2016) chwaliłem, to i ciekawość się pojawiła czy aby gdzieś po drodze czegoś fajnego z tego obozu nie przegapiłem. Sprawdziłem zatem Black Traffic i jedyne na co mnie stać by wystukać w klawiaturze w formule komplementów, to raz jak zwykle świetna forma wokalna Skin i charakter krążka jaki mnie nie krzywdzi, tak jak nieomal zupełnie emocji we mnie nie wywołuje. Najzwyklejsze nieco żywsze czy ostrzejsze granie około-radiowe oraz quasi balladowanie, co przelatuje przez uszy i niczego zaciekawiającego nie pozostawia, tak samo jak wspomniałem, nie jest źródłem dyskomfortu czy bólu. Przede wszystkim siekają rockową energią, a ona pewnie nada się jako tło dla innych codziennych działań, które nie wymagają jakiegoś większego skupienia, a jedynie towarzysza aby obowiązki nie były zanudzającym koszmarem w swej powtarzalności. Myślę że żaden z nuty SA (już nawet po części) chodliwy w mainstreamie towar i być może już po premierze stacje radiowe większej uwagi singlom nie poświeciły, pomimo potencjału na osłuchanie, bo i przeboju z prawdziwego zdarzenia Black Traffic nie oferuje. Przesłuchałem góra trzy razy i nic w zasadzie nie zapamiętałem co oznacza, że jest prawdopodobieństwo, iż tylko dla archiwizacyjnego obowiązku i nostalgicznej podróży wrzucę na blogaska recenzjo-refleksje Stoosh i nie będę miał poczucia że jestem ignorantem, bo co się działo pomiędzy nim, a Black Traffic z lenistwa nie obadałem. 

sobota, 8 czerwca 2024

The Afghan Whigs - Gentlemen (1993)

 

Nie będę się klął, że nie ma mowy, że może kiedyś w przyszłości nie przyjdzie dzień, w którym uznam wyższość Gentlemen nad trzema najnowszymi, zrealizowanymi w XXI wieku po reaktywacji krążkami The Afghan Whigs, lecz tak dzisiaj, jak od momentu, gdy za sprawą In Spades odkryłem w zasadzie tenże band w pełni świadomie, uważam nadal uparcie, iż drugie jego życie wyrasta ponad to pierwsze - bez względu na fakt, że zacząłem doceniać zawartość tak Black Love (1996), jak właśnie Gentlemen, czego jeszcze kilka lat wstecz nie byłem w stanie przyznać, bo kompletnie ich nie czułem. Teraz już rodzaj związku bazującego na przyjemnych i zrozumiałych emocjonalnie odczuciach został zbudowany, nie zmieniając jednak póki co wciąż faktu, iż Do to the Beast, In Spades i How Do You Burn? to prawdziwe perełki, a bez związanego ze znajomością wieloletnią sentymentu do Gentlemen i Black Love, to tylko świetne albumy, bez koniecznego mega emocjonalnego ze mną związku. Nie wykluczam jednako (jak sygnalizuje we wstępie), że częste wycieczki do 1993 roku, nie powiążą mnie wkrótce na tyle silnie, że statusy wymienionych albumów się zrównają, bowiem krążki ze środkowego okresu najtisowego mają na to potencjał, o którym donosiłem już w przypadku niedawnej archiwizacji refleksji młodszego z nich, a obecnie daje to zrozumienia w przypadku Gentlemen. Albumu lirycznie oplecionego wokół opisu agonii związku - albumu jak to określił Dulli tekstowo tak blisko kości, że do jednego z numerów (My Curse) zaprosił gościnnie głos kobiecy, aby go odciążyć i ułatwić przejście przez coś co nazwał emocjonalnym egzorcyzmem. Nie dziwi stąd charakter wokali, jakie mogą robić wrażenie niekoniecznie w pełni dopracowanych, kiedy głos wokalisty często się załamuje i być może obiektywnie przez wzgląd na możliwości brakuje mu skali, czy tchu by wyciągać odpowiednio czyste frazy. Być może to jednak nie braki techniczne, a ciężar emocjonalny odbił się na takim efekcie, który ja też kiedyś oceniałem w przekroju znanej mi dyskografii TAW wyłącznie przez pryzmat niezadowalającej techniki - jakiej specyfiką te głosowe załamania, czy bliskie praktycznie fałszom rejestry. W sumie do tej pory nie mam pewności, czy Dulli tak śpiewa bo na tyle mu warsztat pozwala, czy może właśnie tak silnie poddaje się wpływowi liryków, iż zatraca się w nich i nie spostrzega linii wokalnych pod kątem harmonii - uwypuklając podświadomie wszystkie te wrzaski czy jęki. Dulli subtelny, to Dulli kojący - Dulli pobudzony, to Dulli raczej wrzaskliwy i coraz bardziej czuję, że bez tych skrajności także Gentlemen nie posiadałby tego waloru wyjątkowości. Myślę iż jest to krążek jakiemu nie tylko dam jeszcze wielokrotnie szansę, a krążek który wwierci mi się w łeb w ten zawsze nieoczywisty sposób, kiedy materia muzyczno-woakalna wpierw lekko odrzuca, a z czasem najzwyczajniej zaczyna hipnotyzować i uzależniać. Powtarzam iż jest to niewykluczone, mimo wszystko na dzień dzisiejszy miłość mogę zadeklarować do dzieł najnowszych, a do Gentlemen coś w rodzaju sporego zaintrygowania, podczas coraz przyjemniejszego odsłuchiwania. :)

piątek, 7 czerwca 2024

Fontaines D.C. - A Hero's Death (2020)

 

Sytuacja niby nie jest wyjątkowa, bowiem wielokrotnie się zdarzało że jakaś formacja zdobywała ogólne uznanie i trąbiono o niej w prasie branżowej w tonie wielkiego entuzjazmu i równej niemu ekscytacji, iż zrodziło się zjawisko, a nie typowy, pierwszy lepszy band, a ja nie od razu rozumiałem tkwiący w nim fenomen, mimo że czułem podświadomie, iż jak ktoś się zna, słów na wiatr nie rzuca, więc masz M obowiązek wałkować do skutku - docierając do jądra. Czasem się upierałem, częściej jednak odpuszczałem gdy kilka prób większej przyjemności nie przynosiło, albowiem znoju w korzystaniu z muzyki nie akceptuję i wolę jednak dać sobie czas robiąc przerwy, niż na siłę próbować, zdając sobie wszakże sprawę, iż jak musowo, to raczej z oporami. Donoszę teraz (w sumie już wstępnie donosiłem chwilę jakąś temu), że złapałem tego bakcyla, lecz bakcyl z połowy maja jest znacząco dzisiaj dorodniejszy, bo tak jak Skinty Fia z opóźnieniem rozkmninione podbudowę fundamentu do fascynacji wylało, tak A Hero's Death tenże konkretnie wzmocniło i myślę, że mój apetyt na tegoroczny nowy krążek, to już nie ciekawość, a oczekiwanie z trzęsącymi się łapkami na album który mocno w mojej świadomości zawojuje i być może okaże się nie tylko jednym z najmocniej wyczekiwanych, ale i płytą która w podsumowaniach kończących rok na pudle się odnajdzie. Są takie uzasadnione obiektywnie podstawy i jest subiektywny czuj tak zwany aktywowany, ale zanim to, raz dodam tu kilka zdań co myślę i z czym mam do czynienia słuchając A Hero's Death oraz dwa, jeszcze zanim to co zanim dodam, że właśnie do mnie dotarło, iż Irlandczycy zagrają tuż tuż w warszawskiej Stodole i nawet się nastawiłem na wylot z mojej pipidówy do stolicy bardzo spontaniczny, ale zatrzymał mnie brak biletów na tą imprezę - mocno zdumiewiający. Zdumiewający bowiem, gdyż jak to możliwe iż granie właściwie niemainstreamowe klub dość obszerny wyprzedało, ale może co się odwlecze to nie ucieczce, a ja już bogatszy w znajomość szerszego materiału wybiorę się następnym razem, gdyż nie wykluczam sytuacji szybkiego Fontaines D.C. powrotu do kraju nad Wisłą, gdy koncert tak oblegany - oby tylko do miejscówki o podobnym potencjale jak Stodoła. Dobra, do meritum, a tu nuta poniekąd bardzo do Skinty Fia podobna, z pewnością posiadająca tą nić ewolucyjnie je łączącą, ale chyba bujająca jednak lekko bardziej nostalgicznie, a mnie już nie tak kojarzy się z britpopowymi legendami z najtisów, jak być może po jednej z sugestii recenzenckiej może być w tej nucie spory udział inspiracji niedosłownej, lecz pochodzącej od innych znakomitości w rodzaju Joy Division i The Cure, a zza oceanu o dekadę chyba późniejszych The Afghan Whigs. Jednakowoż trudno bezpośrednio muzycznie Fontaines D.C. z nimi skojarzyć i ja bym szukał tychże konotacji w ogólnie gatunku/gatunkach jakie reprezentują, niżby w konkretnych ekipach sprzed lat. Gdyby ktoś chciał się mimo to kłócić, nie stanę do pojedynku z argumentacji twardej arsenałem, bowiem przyznaję iż w tym estetycznym kierunku to podążam od niedawna i posiadam jeszcze mnóstwo pokory spod znaku "mogę g***o się znać), więc myślę że mogę liczyć na wyrozumiałość. Uprę się tylko, iż Fontaines D.C. dla mnie to ten współcześnie modny kierunek pomiędzy szeroką popularnością, a podziemiem jaki reprezentują Idles, Squid czy z innego bieguna pochodzenia Viagra Boys oraz Grave Pleasure. Z żadnym z wymienionych wprost podobieństwa, ale wszystkie je można bez trudu powiązać w sieć wypływających jeden z drugiego stylistyczno-brzmieniowych powiązań, a w przypadku podejścia do tworzenia i zaangażowania w sensie filozofii bycia, to wręcz bezpośrednich. Esencja inteligentnie zbuntowanego rocka, to one wszystkie!

czwartek, 6 czerwca 2024

Silver Haze (2023) - Sacha Polak

 

Z początku nie wzbudza sympatii, bo wychodzi od surowego obrazu dzielnicy raczej mało reprezentatywnej, a i postaci jakie kształtowane przez takie trudne warunki nie łatwo polubić od razu, gdy powierzchowność odrzuca przed głębszym ich poznaniem i tym samym doświadczeniem rodzaju dysonansu poznawczego. Najzwyczajniej, jak sobie zbudujesz przekonanie, to trzymasz się jego i raczej tylko przypadkowe zdarzenia o intensywnym zaskakującym wymiarze mogą coś w tej kwestii zdziałać. Silver Haze jednak nie jest przede wszystkim o społecznych gettach, bo one stanowią przygnębiające tło dla wraz z czasem (do czasu jednak, przez chwilę pisząc szczerze) dużo bardziej optymistycznego przesłania filmu Sachy Polak, sprowadzającego się pokrótce do analizowania syndromu totalnego zagubienia. Obrazu tak samo chłodno realistycznego jak i subtelnie marzycielskiego, gdzie tragedia wyjściowa, dramaty pomniejsze wynikające z konsekwencji, trauma wszczepiona na lata oraz brak w związku z tym wiary w siebie - odebraniem poczucia wartości. Także pretensje i pielęgnowana nienawiść będąca tarczą ochronną, izolacją przed przyjęciem zainteresowania na poziomie duchowym jak i paradoksalnie gigantyczną potrzebą bezwarunkowej akceptacji, jaka kluczem do samoakceptacji. O tym myślę jest ta zrazu odpychająca i innym razem przyciągająca subtelnością kameralna ballada o wszystkim powyższym, która w mgnieniu oka zmienia się niemal w psychologiczny dreszczowiec, by wrócić do artystycznych ilustracji harmonii i równowagi rozumianych jako szczęście. Podoba mi się ta zmieniająca się z czerni na biel konstrukcja, choć szarości życiowej i szarości postaw, czy osobowości trudno zrozumiałych, które podlegają ocenie nie brakuje i jestem pod wrażeniem jak doskonale scenariusz oparty został na wiarygodnych, bystrych obserwacjach bagna w jakim bohaterki żyją i niestety jakiego też same poniekąd autorkami, bo nie wszystko da się usprawiedliwić czy sprowadzić do wspólnego mianownika życiowego peszka. Nie jest łatwo, czasem jest tylko w miarę fajnie. W sumie jak się w używek świecie tonie, bądź jest się grubo straumatyzowanym i żyje się (k***a egzystuje, bo jakie to życie) po to by się zemścić, to wiadomo jak to się kończy. Dragi odbierają rozum, żółć zabija, upuszczenie jej niekoniecznie pomaga. Niecałe sto minut seansu, a tyle wiedzy o piekle życia z poturbowaną duszą i ciałem. Pozostaję pod wrażeniem! Trudno nie ulec, kiedy film potrafi wzruszyć, przerazić, a momentami i wku***ć.

środa, 5 czerwca 2024

Drive-Away Dolls / Żegnajcie laleczki (2024) - Ethan Coen



Połowa coenowskiego duetu wbija z lesbijskim kinem drogi o ironicznym rozkminaniu nie tylko życia seksualnego (dildo  walce z hipokryzją), tyle że w nieco kreskówkowym wydaniu z gangsterami, dekapitacją oraz rzecz jasna z bardzo odjechanym poczuciem humoru. Rodzaj z wierzchu absurdalnej, formalnie kameralnej odysei na podstawie scenariusza Ethana i kogoś kto jest braciszków prawa ręką od montażu od wielu laty. Nie wiadomo czy zarys scenariusza to pomysł jego czy Tricii Cooke, skoro jednak młodszy z braci poświęcił czas i w dość skromnym wydaniu (bo pieniądza tu hollywoodzkiego nie czuć) zdecydował się pójść w projekt, musiał w nim widzieć dla wyrażenia swych przekonań potencjał, a co najmniej jakiś urok. Akurat efekt jaki uzyskano nie wzbudził entuzjazmu krytyki, ani chyba też statystycznego widza nie zachwycił, bo recenzje i oceny raczej do z dumą noszonej głowy Ethana nie zobowiązały, a wręcz przeciwnie jeśli naczytał się ów opinii i wziął je do siebie (nie wierzę :)), to ze zwieszonym łbem przysiadł zapewne na kanapie. Nie pocieszę zbytnio jednej drugiej nieraz docenianego tandemu, ale daje do zrozumienia, iż ja w tym urok dostrzegłem, nawet jeśli kojarząc się z lekka z Arizona Juniorem, znacznie skromniej i z mniejszą swadą, bowiem bez tej petardy w realizacji wypada, to w sumie „laleczki” są fajną jazdą bez zobowiązań, gdzie na przykład psychodeliczne marzenia senne oraz wiele sprośnych i dosadnych powodów do poczucia niesmaku dla konserwy, jaka jestem pewny najnowszym filmem Ethana się nie zainteresuje - zatem bez obaw. Może miała wyjść grubsza satyra - pastisz własnego stylu, który odbije się szerszym, a przynajmniej pozytywniej opiniowanym echem, bądź nie było jakichkolwiek oczekiwań i mistrzunio chciał zrobić film na pełnym luzie, odnoszący się do, a może wręcz świadomie podpierający się niedosłownymi ale autocytatami za symboliczne pieniążki. Jestem zaskoczony w sumie, bowiem nie należę do największych fanów tych najbardziej niepoważnych filmów Coenów i nie piałem z zachwytu po seansie na przykład Bracie gdzie jesteś? (a tu też czuć tenże), a jednak „laleczki” zdobyły moją sympatię, prawdopodobnie trafiły do mnie aktorsko (uważam że świetnie dziewczyny wypadły), a i grube dowcipasy oraz ten szlif kolażowy też fajny. Nie droczę się, nie jestem przekorny, chociaż lubię. :) Niech miłość ugryzie Was po prostu w dupę!

wtorek, 4 czerwca 2024

Norwegian Dream (2023) - Leiv Igor Devold

 

Ponownie w polskim kinie smutna emigracja zarobkowa, a ja przywracając w pamięci tytuły pytam siebie ileż razy to już było, więc znając odpowiedź teoretycznie temat uznaję za wystarczająco przemaglowany, ale dlaczego niby nie sprawdzić problemu w ujęciu bardziej współczesnym, szczególnie pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych, kiedy masowo młode i nie tylko tuż po szkole młode pokolenie za większą kasą i tym samym z marzeniem w głowie szybszego dorobieniem się na starcie wyjeżdżało. Miejsce akcji Norwegia, jedna z wielu docelowych w pierwszej fazie emigracji przetwórnia rybna, czyli realia to większość czasu w robocie spędzane, wokół roboty w sumie życie okręcone, ale też wymiar życia daleko od domu, przede wszystkim samotność pośród wielu obcych ludzi. Poza tym jeszcze taka jedna sytuacja, że młody bohater woli towarzystwo męskie niż damskie, a że wygląda jak typowy blokers, to akurat bardzo bliska przyjaźń z egzotycznym kolesiem mocno się ze stereotypowym oglądem rzeczywistości gryzie i może wzbudzić poczucie wątpliwej wiarygodności - rzecz oczywista, teoretycznie. "Polskie" współczesne kino społeczne poza polskimi granicami, zatem oprócz podniesionej wyżej prowokacyjnej kontrowersji i szczytnych intencji (patrz dedykacja z napisów końcowych), dla jednych nuda totalna, dla innych ambitna sztuka opowiadania, jednak raczej na chłodno i bez napięcia, które w interesującym zaangażowanym kinie artystycznym też się sprawdza i apeluje by było praktykowane częściej. W przypadku fabularnego w pełnym metrażu debiutu niejakiego Leiva Igora Devolda stawia się schematycznie  na rozwój relacji i wewnętrzne przeżycia, jakie trudniej bez bardzo intensywnych punktów kulminacyjnych ciekawie dla widza satysfakcji skomponować, więc niby Norwegian Dream gdzieś głęboko emocjonalnie pulsuje, lecz na zewnątrz jest raczej chłodny, stonowany i dla swojej zguby (przejdzie bez echa) raczej raptem jakościowo minimalnie tylko wyżej niż poprawny. Jest o zauroczeniu, nieakceptowanej namiętności, przygnębiającej samotności i tożsamości - ukrywaniu, wstydzie, ciągłej walce z przyspawaną do orientacji naturą i instynktami. Także z drugiej strony o prawach pracowniczych, robiąc wrażenie w tle dumania o wyzyskiwaniu w krainie która z tej najniższej niemal perspektywy społecznej, w rzeczywistości daleka od bajki. Przynudzając niestety, bo do tematu nie wnosząc nic nowego, a i lepiąc wątki też schematycznie i raczej bez ikry. Jedynie aktorsko bez uwag prądzi, a Hubert Miłkowski najbardziej się sprawdza i możliwe że otworzy sobie tą rolą więcej drzwi, bez względu na to że pomiędzy głównymi bohaterami aktorskiej chemii czuć nie było. Jeśli przyglądając się przemysłowemu filetowaniu łososi nie czujecie dyskomfortu związanego z zapachem ryby, to możecie sprawdzić - nie zachęcam, ale i nie odradzam.  

poniedziałek, 3 czerwca 2024

Civil War (2024) - Alex Garland

 

Może nie dosłowna i wzorcowo typowa postapokalipsa, ale na miarę zakładanego obrotu spraw (w jak przyjęło się uważać regionie nietykalnym wojennie), to rzecz jak najbardziej na miarę apokalipsy, bo jeżeli (nabieram głęboko powietrza i na jednym wzniosłym wydechu piszę) fundament demokracji współczesnej się wali, to co niby miałoby powstrzymać reakcję łańcuchową jaką wywoła. Ameryka w stanie wojny domowej, znaczy podejrzewam jeden z największych koszmarów cywilizowanej polityki globalnej, być może scenariusz nieprawdopodobny jak mogło się jeszcze do niedawna wydawać, a nie wydaje się już teraz przez wzgląd na konteksty grubego ataku trampowskich świrów na Kapitol, czy ogólnie podziałów bardzo wyraźnych w obrębie kraju, który praktycznie to gdyby nie autonomie federalne, to byłoby aż dziwne, że się jeszcze nie podzielił czy wręcz rozpadł. Civil War sprawia wrażenie obrazu katastroficznego, chociaż piorą się w końcówce jak na prawdziwej wojnie, ale jak to wojna w Stanach i to w dodatku ZJEDNOCZONYCH? Moda jest teraz by w kinie takie około apokaliptyczne tematy podnosić i kilka lepszych lub głośnych zwyczajnie rzeczy ostatnio nakręcono, a Civil War na tle tychże wypada bardzo przyzwoicie, w porywach wręcz doskonale, kiedy aktorstwo wyśmienite z mocnymi momentami (Kirsten Dunst), a realizacja w rytmie raczej interwałowym i z kombinacjami ujęć o wymiarze bardzo symbolicznym - jakby na nie nie patrzeć jako części większej naturalnie, o wymiarze quasi metaforycznym całości. Wojna czy nie wojna, a przykładowo przyroda robi dalej to co do niej należy i żadne walki nie zmienią jej cyklu, tak jak zwyczajność dotychczas często nie doceniana, w nowych realiach (jest pewne) obudzi uczucie, że się coś straciło, przeoczyło, uznało błędnie za bezwarunkowo trwałe. Mnóstwo tutaj w wymiarze metaforyczno-alegorycznym podobnych małych rzeczy nabierających siły oddziaływania gigantycznych rozmiarów zdarzeń i przeżyć ze sobą symbolicznie powiązanych. Fragmentów ilustracyjnych podbijanych muzyką, która zawsze jest ważna, a taka kapitalna, z drugim dnem jeszcze dla zbudowania atmosfery ważniejsza, jak i wątków odnoszących się do ludzkiego wymiaru tragedii jaką nieodmiennie jest konflikt niosący ze sobą ofiary i siła z jaką takie wydarzenia odbierają nam odruchy człowieczeństwa, tudzież w innych przypadkach przecież takie na adrenalinie jednak bezinteresownie szlachetne wyzwalające. Tak na pierwszy rzut oka Civil War to wspomniane postkapitalistyczne kino drogi, ale głębiej pod powierzchnią poważna społeczno-polityczna rozprawa na temat kondycji człowieka w postświecie obrazkowych krótkich komunikatów bez przypisów, takoż iluzoryczności poczucia bezpieczeństwa, instynktów i pokus jakie są częścią tej zwierzęcej, nastawionej na przetrwanie ludzkiej natury czy manipulacji pod wpływem nowoczesnych, niby skomplikowanych ale w zasadzie prostych, bo przede wszystkim powszechnych metod i narzędzi, gdzie prym wiedzie bezczelne kłamstwo i wykorzystywanie bałaganu informacyjnego - nieodporności na uleganie teoriom spiskowym, bądź też żerowanie na banalnej, zwyczajnej ludzkiej głupocie. Głupocie najbardziej szkodliwie przypisanej do kompletnego odklejenia idącego pod rękę z patologicznie przegiętym wysokim, bezkrytycznym mniemaniem o sobie. Film ostrzenie też - bo zapewne sporo Amerykańców go obejrzało, a że potrafi poniekąd wstrząsnąć to daje słowo, choć nie dam słowa iż sprzeda płaskiego jaki obudzi totalnie nieodpowiedzialnych radykałów, szczególnie tych których ojczyzna w obrębie terytorium przez stulecia impregnowana na wojenny horror.

P.S. Garland to nie jest taki pierwszy lepszy, czy z brzegu reżyser, jakby nie patrzeć krytycznie na (uwaga spłaszczam temat) pod publiczkę zrealizowaną, potencjalnie mega kasową Anihilację czy z zupełnie innego bieguna przekombinowany, dotychczas ostatni jego, dziwaczny po prostu jak cholera Men. Ja wciąż bez względu na powyższe wierzę w możliwości człowieka, gdy pamiętam doskonalą Ex Machine. Nie jest bowiem Garland reżyserem zwyczajnie nijakim i zawsze odnajdzie się w przegródce twórców nietypowych, w swoich produkcjach widzowi pod krytyczny mniej lub bardziej osąd poddając swój autorski sznyt, w różnogatunkowych formułach udostępniany. Civil War jest jakiś, ale wciąż nie jest tym na co od Ex Machiny w wykonaniu Garlanda czekam!

niedziela, 2 czerwca 2024

La nuit du 12 / Noc 12 października (2022) - Dominik Moll



Canneński, teoretycznie kryminał, niczym w sumie się nietuzinkowym nie wyróżniający, trzymający najzwyczajniej wysoki poziom historii opowiadanych w typowym detektywistycznym tonie - o śledztwie, perturbacjach, ale głównie o prozaicznych trudnościach, kwestiach warsztatowych i konsekwencjach wpływu tak na otoczenie, jak przede wszystkim na samych śledczych, którzy ludźmi z krwi i kości, wciąż nie do końca odpornymi czy znieczulonymi na czyny których autorami często bezkarne, bo anonimowe świry. Ten film (jak zostajemy poinformowani po seansie) jest fikcją osnutą na kanwie rzeczywistych wydarzeń i myślę że posiadając gęsty klimat, z jednak silnie wyeksponowaną nutą sterylności, mimo że ze scenami intensywnie emocjonalnymi, to pozostawiający widza tak lekko rozczarowanego nie tylko wynikami pracy kryminalnych, ale też właśnie niekoniecznie tak mocno jakby się zdawało zależało twórcom, zaangażowanych w historię. Historię zaznaczam od początku i za sprawą jej istoty potencjalnie bardzo mocno odciskającą ślad w psychice, ale być może przez szarą aurę policyjnych kulis oraz język procedur, bądź też lekko przesterowanego aktorstwa głównego bohatera, ja przykładowo miałem problem by uwierzyć w te wszystkie rozterki i na nie reakcje. Jakbym oglądał próbę siłowego przekonania o naturalności, kiedy w rzeczywistości momentami to uparte ukierunkowanie na nią działało wbrew intencji reżysera – odpowiedzialnego przecież za tak efekt finalny całościowy, jak i przefiltrowanie i wychwycenie w grze aktorskiej detali które by mogły powyżej przeze mnie odczuwalny i sugerowany stanu nie wywoływać. Jest ponuro, jest w założeniu i niewątpliwie cząstkowo też w rzeczywistości analitycznie i jakby momentami nie ekspresyjnie, to niestety wszystkie te skrupulatnie domniemam przygotowane zabiegi wywołują li tylko wrażenie poprawnego rzemiosła i nawet jeśli na Noc 12 października nie spojrzeć wyłącznie jako na kryminał (a tego twórcy niewątpliwie chcieli), bowiem dużo tutaj przemyśleń społecznych, niby gdzieś z marginesu do głównego wątku wtłaczanych, to ja nie przestaję czuć, iż takie dopasowywanie wstrząsającej historii do nieco naciąganej teorii politycznie (szczególnie lewicowo) obecnie forsowanej, nie wyszło przekonująco. Nie mówię tu o tym, że przemoc męska (seksizm, mizoginia...) w stosunku do kobiet to jakiś wymysł oszalałego feminizmu, ale o tym, iż ta psychologiczno-socjologiczna medytacja reżysera w wyciszonym, tylko na pozór kryminale, jakaś taka rozwodniona nazbyt i bez wyrazistego smaku, więc i zdecydowanie mniej angażująca (o wkurwie tym bardziej nie ma mowy) niżby mogła być, gdyby na przykład główny śledczy nie był taki bezpłciowy. Jest prowokacyjna teza (sama się prosiła), ale żeby tej tezy rozwinięcie było ze wszech miar intelektualnie porywające, to nie bardzo, lub wprost wcale!

P.S. Nie chwalę zbytnio, a przecież poza aspektami o których wyżej mowa mógłby przekonać mnie tym kolarskim motywem na Velodromie. Velodromu w mojej okolicy nie ma, ale rowerowe wyzwanie robią mi dobrze i działają bardzo skutecznie pozytywnie na moją równowagę, więc tym bardziej czuję niedosyt.

sobota, 1 czerwca 2024

Voivod - The Outer Limits (1993)

 

Ja się uprę, że fajnie by było, gdyby to co w obozie Voivod w latach dziewięćdziesiątych się zdarzyło, to się jednak nie wydarzyło, bowiem wówczas zakładam może poszli by ścieżką Angel Rat i zaraz potem kontynuując progresywne (a może luźno rockowe) zapędy na uważam najbardziej pro-rozwojowym The Outer Limits, jeszcze dalej w rejony aranżacyjnego rozbuchania i technicznego imponowania. Jednak losy Voivod potoczyły się inaczej, a ja jeszcze miałem wielką nadzieję po powrocie Snake'a, jednak wiadomka, śmierć Piggy'ego i w sumie teoretyczny rozpad grupy, a praktyczne jeszcze wpierw ślizganie się na materiale z szuflady, a potem dość naturalnie przejście do kolejnej fazy, której przyznaję jakoś do dzisiaj mam obawy skosztować. Może bez podstawy merytorycznej takie moje z albumami bez Snake'a niespasowanie, albo także bez niej zdystansowanie do współczesnego oblicza, jak i w sumie pozostawanie fanem jedynie wymienianej powyżej trójeczki, ale póki co nic się nie zmieni, gdyż nie mam w planach do tychże niezgłębionych lub niepoznanych wnętrza zaglądania. Wolę bezpiecznie poczuc się w towarzystwie The Outer Limits przykładowo i chłonąć ze znaną mi przyjemnością genialne figury basowe, perkusyjne partie kapitalne i gitarowe ewolucje na najwyższym poziomie, tym bardziej że Snake wypada w takim towarzystwie znakomicie, odnajdując się nie tylko w swoim charakterystycznym charczącym quasi krzyku, ale próbując udanie znacznie melodyjniejszych czy subtelniejszych fraz. Taki Voivod jeszcze bardziej, mimo że nie tak szorstki jest awangardowy, a nawet jeśli mnóstwo w nim przy okazji melodii, to one i tak przez kosmiczna naturę i nieoczywistości aranżerskie oraz wyobraźnię kompozytorską, nie wywołują wrażenia iż muzyka stała się mainstreamowa, bo już przecież Angel Rat wydany dla z historią wytwórni pokazał, że Voivod nie dotrze do wszystkich, bo jaki by nie był, to jest nie dla licznych, tylko dla nielicznych. Niech tak zostanie - obecnie nie ma już cienia takiej obawy, że tak nie pozostanie. :)

Drukuj