Tego albumu miało nie być, tak jak poprzedniego wydawnictwa, bowiem jak pamiętam po trzech w tempie ekspresowym wydanych albumach (2010-2012) Glenn Hughes zajął się innymi projektami, w tym kontynuacją solowej kariery, a ja mocno się tą decyzją przejąłem, bo passe wówczas miał BCC kapitalną i nie wierzyłem, że pomysłów na kolejny album mogło zabraknąć i nie bardzo dalsze wtedy osobne działania wokalisty w stu procentach przypadły mi do gustu, więc sobie tęskniłem za współpracą Glenna z Bonamassą, Sherinianem i Jasonem Bonhamem. Wiadomość o powrocie bardzo mnie zatem ucieszyła i krążek BCCIV wydany w roku 2017 przyjąłem z otwartymi rękoma, chociaż na jego zawartość poniekąd lekko noskiem pokręciłem, ale BCC w formie kompozytorskiej i studyjnej z czwórki, to i tak poziom poza zasięgiem tak większości młodych hard rockowców, jak i całej gwardii starych gwiazd, więc nie drążyłem tematu zbyt głęboko i długo, a skupiłem się na pielęgnowaniu względnej satysfakcji, doprowadzając ją do poziomu satysfakcji nieomal całkowitej. Zdarzyło się jednak to co teraz mam miejsce i wydany właśnie album oznaczony piąteczką siedzi mi od samego początku (lepsze jest wrogiem dobrego :)), gdyż jest jak najbardziej tradycyjnie rozumianą, współcześnie zagraną emanacją, jak najbardziej ikonicznego, po brytyjsku (z feelingiem momentami jednak jankeskim) rozumianego hard rockowego gatunku w najlepszym z możliwych jakościowym wydaniu. W idealnych proporcjach rockowego żaru i popisowych aranżacji instrumentalnych, podporządkowanych jednak jak najbardziej strukturom numerów, w których fakt gitara jest przednia, znakomite klawisze w tle użyte nie zawsze tylko jako wypełnienie oraz bębnienie rytmiczne, nie pozbawione fajnych smaczków, ale przede wszystkim rządzi i dzieli Glenn Hughes. Człowiek orkiestra, osobnik rocznik 1951, obsługujący z gracją fantastycznie się prezentujący bas, jak i dysponujący fenomenalnym wciąż głosem, w którym drapieżność idealnie współgra z soulowym tembrem i ja jestem zachwycony i oczarowany sposobem jego modulowania - nadal, wciąż, za każdym razem od już czasów zamierzchłych, nie ukrywając że kocham wokal Coverdale'a, uważam że Gillan młody był fantastycznie drapieżny, ale numerem jeden to w tych okolicznościach w wydaniu Purpli był Hughes, bez względu na fakt, że jego głos zawsze wybrzmiewał z tła, w tonie wypełnienia, choć nie były to szablonowe chórki. Tutaj gość siedemdziesięciotrzyletni jedzie we wszystkim swoich tonacjach książkowo ekscytująco, a jak już robi wokal pod bluesowe zawijasy w fenomenalnym Restless, to ja się jedynie mogę w nich i nucie rozpłynąć. Może jedynie zajmujący w programie miejsce po wychwalonym pod niebiosa Restless Letting Go nieco nadto schematycznie płynie i refren nie jest nad wyraz emocjonujący, ale to ujdzie i może być uznany za tylko niewielka wpadkę, a może po prostu jest by inne w kontraście zabrzmiały jeszcze bardziej wyraziście. Szczególnie kiedy po rzeczonym wjeżdża Skyway z KAPITALNYM prostym riffem, parapetem "przehammondowym" i wokalami jednocześnie bujającymi świetnym flowem, jak wibrującymi cudnym groovem, doprawionym solóweczką paluszki lizać. Tak sobie jeszcze kminie podczas odsłuchów, że odpowiednikiem najtisowym Hughesa w sensie sposobu śpiewania to był nieodżałowany Chris Cornell, bo miał tą podobną głębię i tą wiercącą siłowość w głosie. Nie wiem czy kiedykolwiek wspólnie stanęli na scenie, ale byłoby to dla mnie wydarzenie. Mega album, mega głos - mega przyjemność, najkrócej ujmując.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz